Zbieramy się z naszego stanowiska nr 55 i stajemy...ale wyjątkowo nie na stopa. Zaraz podjedzie białe limo:) Droga do Princetown jest wyjątkowo przyjemna, gdyż zwiedzamy. Zjeżdżamy sobie do pobliskich atrakcji, chodzimy po deszczowym lesie. Docieramy też do Cape Otway, gdzie latarni strzeże wstęp płatny (jedyne 16 i pół denara). Nasi szczodrzy opiekunowie, nawet nie pytając, zakupują nam bilety. Miłe. Powiemy tylko tyle, że odradzamy ten wydatek, kompletna strata kasy i jedna z najbardziej naciąganych atrakcji jakich było nam dane doświadczyć.
Zresztą coraz częściej dochodzimy do wniosku, że Australia wielbi się w wymyślaniu na siłę rozrywek. Ale ilość ludzi przy owej latarni świadczy, że to chyba tylko nasze wrażenia.
Zjedliśmy jeszcze razem lancz, po czym pojechaliśmy prosto do 12 apostołów, co ich nigdy 12 nie było. Tłumnie i przeokropnie turystycznie. Obeszliśmy wszystkie dróżki widokowe i bardzo nam się podobało. Gdyby nie te dzikie tłumy. Naszymi faworytkami zostały dwie młodziutkie Niemki, które, jak szybko odkryliśmy, bo mijaliśmy się na większości punktów widokowych Great Ocean Road, zmieniały ubrania do zdjęć... Tak więc przy apostołach znów wskoczyły w nowe wdzianka i robiły sobie zdjęcia przy każdej możliwej barierce, ze słowami einen, zwei ,drei, wyszczerzały kły do zdjęcia i przyjmowały kolejną pozę i kolejny strój:) Trochę to było śmieszne i przerażające...
Czas na pożegnanie z Clifem i Kate. Podrzucili nas do Princetown, napiliśmy się jeszcze razem piwa i rozstali. W Princetown czekał już na nas Grant.