Brien nas wywozi na adekwatną stację benzynową, na której oczekujemy na podwózkę do Great Ocean Road. Kierunek Apollo Bay. Parę osób się zatrzymuje, ale albo nie jadą dokładnie tam gdzie chcemy, albo nie są w stanie nas dowieźć do strategicznego punktu, albo coś nam z nimi nie gra. Więc sobie stoimy, przegryzamy pumpernikla i wtedy podjeżdża sensowny koleś i wywozi na właściwą drogę.
Chwilę czekamy i znów jedziemy. Koleś opowiada, że 10 lat temu jeździł stopem po Europie. Po chwili przesiadka, śmieszna pani i jej pies zabierają nas na rondo z którego powinno się udać złapać już bezpośredni dojazd.
I oto nadjechała. Toyota Camry. Ta , która jeszcze nigdy nam się nie zatrzymała. Jej właściciele, Kate i Cliff , specjalnie po nas zawrócili. Z pewną dozą nieśmiałości rozsiedliśmy się na kanapie. Miła konwersacja. Okazuje się, że Kate i Cliff , rodowici Australijczycy, są na tygodniowych wakacjach. Dojeżdżamy z nimi do Apollo Bay, skąd mieliśmy dalej łapać stopa do Princetown.
A tymczasem Cliff nam oznajmia, że już późno i że oni nas tam jutro zawiozą i czy nie będziemy mieć nic przeciwko, jeśli oni nam wykupią miejsce na campingu, a potem pójdziemy razem na kolację. Szczęki nam się zwiesiły. Chociaż było nam głupio i niezręcznie przyjąć taką nieoczekiwaną szczodrość i gościnność, głupotą do kwadratu byłoby jej odmówienie. Tak oto nasze nogi stanęły na pierwszym australijskim campingu, który zresztą okazał się bardzo przytulnym i pięknie położonym miejscem. Rozbiliśmy dom, przebraliśmy się w stroje wieczorowe i ruszyli „na miasto”. Spędziliśmy razem bardzo miły wieczór. Taki, jakich jeszcze dotąd nie doświadczaliśmy :)
Była to nasza pierwsza oficjalna wizyta w restauracji na ziemi australijskiej (pewnie ostatnia:). Wieczór był przemiły, choć oczekiwanie na posiłek trwało w nieskończoność, to było pyszne. Pogadaliśmy z nimi sobie o rzeczach najróżniejszych i umówiliśmy się na spotkanie rano, by razem kontynuować jazdę.