Iza musiała dojechać na pogrzeb, więc mieliśmy podwózkę z powrotem do miasta wyprzedaży. Jedziemy sobie z Izą i w pewnym momencie słyszymy dziwny jednorazowy dźwięk. Iza się zatrzymuje i zaczyna przeszukiwać torebkę. Co się okazuję, po 6km, z dachu samochodu spadł właśnie jej telefon. Na szczęście miał tylko lekkie zadrapanie. Jedziemy dalej i za chwilę hamujemy z piskiem opon, bo po drugiej stronie ulicy właśnie się przechadza wombat! Biegniemy do niego, ale gdy pokonaliśmy dystans, zwierz już się schował w krzaki i nie zamierzał do nas wychodzić. Dobre i to, ostatnie widziane przez nas wombaty były martwe na środku drogi.
Iza nas zostawia w punkcie z poprzedniego dnia i zaczęło się nasze wystawanie w skwarze tuż przy posterunku policji. Zabrało nam to dwie godziny, w końcu jedziemy z holenderską pielęgniarką, co mieszka w Australii już od 40 lat. Dojeżdżamy do Yarram.
Kupujemy składniki naszej diety, zjadamy je i idziemy sobie wolnym krokiem na drogę. Postanawiamy zastosować się do rekomendowanej nam metody łapania stopa, czyli spacerowania przy jednoczesnym wyciąganiu kciuka. Nie mamy co do tego przekonania, ale rzeczywiście po 5 minutach zatrzymuje się sympatyczny farmer. Niewiele się odzywa, właściwie wcale, za to dowozi nas do następnej miejscowości, nadkładając drogi o 20 km, a na koniec jeszcze nam mówi- thank u for your company- czym nas niezwykle rozbawił :)
Więc znów drepczemy,skoro ta metoda taka skuteczna. Po chwili zatrzymuje się młody facet i podrzuca nas do miejscowości z której możemy dojechać z powrotem do wybrzeża korzystając z Strzelecki Highway. Tak też robimy. Z drogi zgarnia nas przemiła Beki, która jak się okazuje, jedzie na Filip Island, dokąd niespiesznie planowaliśmy dotrzeć. Od słowa do słowa, zostaliśmy zaproszeni, czy też może wprosiliśmy się (co za różnica:)) do jej ogródka. Beki mieszka z mężem rangerem wyspy, oraz trójką dzieci (dzieci ostatnio prześladują nas wszędzie!). Więc kiedy zapytała nas, czy lubimy dzieci, zawahaliśmy się przez moment, mając w pamięci szatańskie nasienie z poprzedniego wieczoru. Na szczęście okazało się, że potomstwo jest już w wieku bardziej rozsądnym- syn 10, córka 8 i najmłodsza córka 6. Staliśmy się dla nich nie lada przebojem wieczoru. Beki przedstawiła nas każdemu z osobna, słowami- To są autostopowicze, będą spać w naszym ogródku :) A kiedy wieczorem wybraliśmy się na pobliską piękną plażę i wróciliśmy dopiero po zmroku, okazało się, że dzieci już się strasznie o nas martwiły i nie mogły zasnąć, bo chciały nam powiedzieć dobranoc.
Owa pobliska plaża, Smith Beach, okazała się fantastycznym miejscem. Byliśmy my i paru właścicieli psów- w tym posiadacz czterech sztuk rasy Red Healer. Spokój, cisza, klify bordowe, zachód słońca i my chrupiący krakersy z dipem z suszonych pomidorów... Nagle za nami- a siedzieliśmy na drewnianych schodach- rozległy się pohukiwania i pokrzykiwania. Na schodach pojawiła się grupka dzieci, która zbiegła na dół, by za chwilę mogła się pojawić masa dziecięca, która nas zewsząd otoczyła. Więc do naszej oazy wpadł tabun- ponad 100 dzieci- który rozsypał się po całej plaży z kolorowymi latarkami. Okazało się, że dzieciątka obozują niedaleko. I tak dobrze, że ich wcześniej nie było. Po powrocie do ogródka, Beki poczęstowała nas ciastem cytrynowym i gorącym napojem na sen (nie piszemy czekolada, ani herbata, bo nie do końca wiadomo co to było) i wturlikaliśmy się do namiotu.
Niestety zdjęć nie ma, bo dzień był pracowity, a na wieczorny spacer Stefan Baran III nie zabrał aparatu:(