Wstaliśmy z budzikiem, bo dzieci naszej Becky chciały koniecznie powiedzieć nam goodmorning i goodbye i poskakać na trampolinie też chciały. To była pierwsza ciepła noc, odkąd przybyliśmy na kontynent. Poczęstowano nas kawą z zakręcanego czajniczka, a następnie dostaliśmy weet-bix'a i musli. Poobijaliśmy się po werandzie i nawzajem po czym ruszyli ku pingwiniej paradzie, czyli miejsca, gdzie w nocy pingwiny rasy Fairy imprezują. Za pieniądze imprezują rzecz jasna. Wjazd na bibę kosztuję $20 od osoby. I nawet drinka nie ma w cenie. Więc padliśmy na kolana i zajrzeliśmy pod pomost (drewnianą kładkę spacerową). I tam były rzeczone, 3 totalnie niepoważne stworzenia. Znosiły jajka czy coś.
Do punktu pingwiniego dowiozło nas chorwackie małżeństwo, które mieszka w Australii już od 40 lat. Chociaż ich akcent wcale tego nie zdradzał. Pan mąż był przemiłym flegmatycznym pantoflarzem, zdławionym przez małżonkę heterę o imieniu Zdenka. Stefan przywaliłby jej z denka. Kompletnie nie słuchała co się do niej mówiło i tylko krzyczała i strofowała Piotra. Mieliśmy potem z nimi jechać na plażę, ale się franca obraziła, bo ja rozmawiałam z Piotrkiem, a Stefan uciekł. Zamiast jazdy na plażę, kazała nam zabierać bagaże. Piotr próbował ją tłumaczyć i było mu strasznie głupio, ale nam nie. Stefan wręcz się ucieszył. Zmieniliśmy więc gablotę i australijskie starsze małżeństwo powiozło nas na Smiths Beach, ale już na droga dojazdowa była opanowana przez tabuny młodzieży i dzieci, dlatego kazaliśmy im na gwałt zawracać i jechać w jakieś spokojne miejsce. Stanęli na wysokości zadania- chociaż na lancz nas nie zaprosili- i zawieźli nas na Cave Beach, która okazało się istną oazą, zupełnie opustoszałą. Byliśmy my oraz dwóch na krzyż surferów, z czego jeden miał zainstalowany na desce telewizor i tak naprawdę nie wskakiwał na żadne fale, tylko zmieniał kanały (Channel Surfing:)
A więc biczowaliśmy się przez parę godzin, zażywając pierwszej kąpieli w wodach australijskich- przy czym jeden z surferów zastrzegł, że nie może zagwarantować, że nie ma tu rekinów. Ale nie było. Wprowadziliśmy w czyn naszą nową dietę- urozmaicamy ją rozmaitymi dipami. Głównie tymi w promocji.
Około 17 wyruszyliśmy na drogę. Opuściliśmy wyspę i próbowali łapać stopa do Warragula, gdzie mamy ludzi z CS. Zatrzymał nam się pan, pomimo że nasza lokalizacja była bardzo niekorzystna. Mało tego, jeszcze przepakował dla nas cały samochód, żeby nas wcisnąć. Miłe to było bardzo. Wysiedliśmy w Koo Wee Rup, co znaczy Czarna Ryba. Do zmierzchu próbowaliśmy łapać auta, ale że zostało nam zaledwie pół godziny, zrezygnowaliśmy i zdecydowali, że dziś spać będziemy w Rybie. Pognaliśmy do marketu, gdzie za $ 0.99 kupiliśmy dipa, co go przecenili, bo mu się dziś data kończy. Poszliśmy więc na rekonesans po okolicy. Już po kilku chwilach szliśmy do ogrodu Nataszy, która po krótkiej rozmowie postanowiła nam dopomóc. Rozbiliśmy się i już mieliśmy udać się do sklepu z butelkami (bottle shop – tak tu zwie się monopolowy) po jakieś tanie czerwone wino, kiedy Natasza wyszła z domu z kieliszkami:) Jakby czytała w naszych myślach albo rozumiała polski. Po chwili doniosła talerz z kiełbaskami, ogórkiem i innymi dobrościami:)Miły był to wieczór. Opowiedzieliśmy jej troszkę o naszym kraju, a ona nam o wielkich, zeszłorocznych pożarach (black saturday) oraz o jej pracy na poczcie jak to odwiedza dziennie około 1500 domów. Kładziemy się więc. Dobranoc.
Thank You Natasha for a very pleasant evening and thanks for the wine and snacks. But first of all for your company and trust.
Praktyczne:
- A propos Fish and Chips. Skończyły się dobre czasy, kiedy ryba z frytkami kosztowała nas $5 NZ. W Australii wersja najtańsza to $8 AUS. Czyli dwa razy drożej. Szkoda to wielka.