Połowę dnia spędzamy z Richardem włócząc się po okolicy. Wczesnym popołudniem zasiadamy do lunchu na przystanku, ale nie jest nam dane zjeść. Zatrzymuje się starsze małżeństwo, podwozi do Bairnsdale. Pani, która twierdziła, że jest from UK, nie miała pojęcia o tym gdzie jest Polska. Trochę nas to zaszokowało. Gdy wysiadamy nasz dziarski staruszek zaczepia pana biegnącego do ciężarówki pomocy drogowej i załatwia nam dalsza podwózkę – lunch musi poczekać. W końcu wysiadamy, obczajamy bowling club – czyli miejsce, gdzie grywa się w bole, a podbno miewają małe barki z tanim jedzeniem. Ten nie ma. Nawet nie pozwalają mi iść do toalety. Znajdujemy mały park i w końcu zajadamy nasze krakery. Chyba dziś nie wykażemy inwencji w łapaniu stopa, bo zagaduje nas małżeństwo, które zabiera nas do Sale. (miasta wyprzedaży;)
Stajemy sobie koło jeziorka. Z ciekawości: w miejscach piknikowych, parkach, przy plaży itp. znajdują się ogólnodostępne publiczne grille, uruchamiane guzikiem:) Dla nas są trochę obrzydliwe, ale często używane, nawet na okoliczność pracowniczych lanczów.
Długo nie postaliśmy, gdy podjechał maleńki ford z dzieciakiem w foteliku. Jak się okazało to sam szatan z nami jechał. Dziwimy się, że nie dachowaliśmy, choćby tak dla zwykłej draki. Z przodu siedział sympatyczny Garry popijająć browarek. Garry nie miał jedynki, ale jak się dowiedzieliśmy to całe szczęście, bo zaoszczędził na dentyście. Wracając po pijaku z pubu na rowerze wyrżnął na dziób. Wybił jedynkę, która i tak była du sunięcia. To się nazywa dbać o finanse i komfort jamy ustnej. Samochód prowadziła Izka. Izka z wyjątkowa dozą ciepła zaproponowała by się u niej zatrzymać. Była super babka, jak się okazało samotną mamą. Z tego co się zorientowaliśmy życie dało jej po tyłku, ale nie traciła rezonu (trudne słowo). Szatan spał, cisza przed burzą.
Poszliśmy na spacer plażą 90 Miles Beach. Przeszliśmy jakieś 50 i wróciliśmy na kolację:)Okazało się, że nasza Izabelle uwielbia gotować i przyszykowała prawdziwą fiestę. Na przystawkę były wietnamskie spring rolls, po nich meksykańskie takosy i dużo warzyw i sałatek, a na deser..UWAGA!!!naleśniki, Stefan do teraz nie przestał się ślinić. Smakowały jak nasze. (pozdr. Karolinko) Gryf pierwszy raz spróbował naleśnika „lemon sugar” czyli skrapianego sokiem z cytryny i posypanego cukrem. Bardzo jej zasmakowało. Tyle o naszej diecie. Więcej się nie dowiecie.
Dołączyła do nas jeszcze Sue z jej pieskami ( patrz foto). Wesoła ekipa. W międzyczasie uaktywnił się wspominany szatan. Czyli 3 letni syn Izy. Chyba nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego. Nie da się tego opisać. Powiemy tylko, że po tym jak został położony, a mama przez pół godziny czytała mu bajki, zdołał jeszcze następne 2 godziny wrzeszczeć i ujadać. Ja bym go po prostu wypatroszył. Najedzeni jak beczółki uciekliśmy do namiotu (który zresztą szatan próbował wcześniej zniczsczyć skakając na niego). Dobrze, że jeszcze nie umie robić na zapalniczce, bo dom i pół stanu Victoria poszło by z dymem). Sweet dreams Victoria.