Kruzerzy nie zakłócili (odpoczynku – patrz wpis poprzedni:)i mieliśmy za sobą pierwszy nocleg na „dziko”. Śniadanie w pięknym punkcie i ruszamy spacerkiem do miasteczka. Po drodze mijamy kangura, co się pasie w czyimś ogrodzie, a już za chwilę dostrzegamy całą watahę odbywającą wczasy pod gruszą. Pierwszy raz mamy mozliwość popatrzeć na zbiorowy popas, gdyż torbacze mają nas gdzieś i nie uciekają. Ludzie jeżdżą na rowerach, nikt nie zwraca na nie uwagi. Przecież są tutaj szkodnikami i serwuje się je z grilla. My dla odmiany zwróciliśmy. Nie mogliśmy oderwać oczu. Kangury w pozach dowolnych ( był nawet Apollo:) Fantastycznie. Widzieliśmy nawet kangurzycę z maleństwem, co się wykopyrstnęło z torby.
Idziemy dalej, do miasteczka podwozi nas młodziec -surfer. Jesteśmy pierwszymi autostopowiczami, których zabrał.( Maria pyta czy miał nas zjeść?) Kupujemy owoce, obserwujemy papugi podjadające jabłka ze skrzynek.
Widzimy pierwszego autostopowicza w AUS. Dziewczę w różowych getrach, z dużą ilością tobołów. Nic dziwnego, że długo nie musiała czekać:)
Za chwilę i my jedziemy. Do Edenu. Tam czeka nas..no właśnie..czekanie. Stoimy w hicie lata przez 2h by w końcu zagadać do pary na tasmańskich blachach. Niby nie mają miejsca, ale mają. I jedziemy sobie w sposób wymarzony i luksusowy - Tasmanianie też zwiedzają więc zjeżdżają w boczne drogi itp. Rewelacja. Mają wileką farmę. Jak się okazuje pozwala im to podróżować po całym świecie. Zrobili przerwę na kawę i jako pierwsi zaproponowali nam coś do picia, później zakupili lody. Poczuliśmy się rozpieszczani. Nadrobili drogi i podwieźli nas do Richarda do Paynsville. Tam spędzimy noc.