Już nas kompletnie nie dziwi, że kiedy postanawiamy wyruszyć w trasę, leje jak 150. Albo co najmniej 155. Nawet schłodziliśmy sobie wodę w butelce, prawie jej zapominając. I po co to wszystko? Wychodzimy na ulicę..i trzeba wyjąc parasol. O piciu lodowatej wody raczej nie myślimy. Musimy wyczaić jak dojechać do drogi nr1 (Queens Highway) Jako, że wcześniej tego nie sprawdziliśmy próbujemy zaczerpnąć dłonią informacji od pana kierowcy. Inni pasażerowie średnio są pomocni.Na początku wydaje się, że wszystko co po angielsku ma do zaoferowania nasz Pan kierowca to „airport” no i tyle też i my wiemy (bo to ten sam autobus, którym przyjechaliśmy z lotniska:)Kiedy tracimy nadzieję okazuję się, że niedoceniany pan kierowca wziął sobie do serca żeby jednak nam pomóc i nawet wykonał telefon do dyspozytora. Wsiadł jeszcze jakiś student(wnieśliśmy to po napisach na plecaku:), który był kumaty i po chwili już wszystko było jasne. Pan kierowca dojrzał nawet numer 1 w pewnym miejscu i chciał zatrzymywać autobus na drodze szybkiego ruchu, żeby nam pomóc i nas wysadzić jak to prosiliśmy; „ w okolicy motorway number one”:)
Udało nam się dotrzeć na jakieś przedmieścia, gdzie byliśmy przy drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża. Podeszliśmy jeszcze na szybkiego loda za pół dolara, ale maszyna nie działała. Myślimy, że to jakiś sabotaż:)
Nasz pierwszy stop w Aussie-lendzie. Stajemy w małej zatoczce autobusowej i wystawiamy karteczkę „Kiama”. Plan jest taki, by pojechać wybrzeżem, a dnia następnego odbić do Canberry. Po 2 min jedziemy:))) Sympatyczny Hindus, z którym wiele nie pogadaliśmy zabiera nas kawałek za Sydney na stację benzynową. Oczywiście pada, a tu stacja nie ma nawet daszku. Wypisujemy kartkę i stoimy pod moim cudownym parasolem (zakupiłem w Auckland, już drugi. Oczywiście z myślą o osłonie przed słońcem; Koszt, jakość i cena jak na ryneczku za blokiem u Neti:) To taki nowy australijski sposób. Nikogo nie zaczepiamy tylko czekamy. Po chwili podchodzi pan, który mówi, że jedzie tylko do Wollongong. Zgodnie z jedną z podstawowych zasad autostopowicza, ruszamy. Deszcz zaczyna lać. Po konsultacji decydujemy, że jednak jeśli wybrzeże nas nie chce, to nie. Będziemy jechać do Canberry od razu. Szanse są marne, bo dodać należy, że naszym starym zwyczajem wybieramy się jak sójki, więc zaczęliśmy około 14:)
Nasz kierowca postanawia, że zjedziemy z autostrady i pokarze nam kawałek wybrzeża, gdzie powstał ciekawy most. Strasznie to fajnie z jego strony. Klify się pokruszyły i zniszczyły drogę, więc drogę przesunięto w głąb oceanu. Mostu niestety nie sfotografowałem bo warunki atmosferyczne były okropne. Pan zostawia nas w idealnym punkcie – już na drodze 48 w kierunku Moss Vale, a później Goulburn. Tyle tylko, że cały czas pada (niewiarygodne:), zbliża się godzina18. Stajemy znów pod parasolem i po 2 min ktoś coś do nas krzyczy z samochodu jadącego w przeciwnym kierunku. Nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, bo w tym samym momencie mijał nas radiowóz. Pan zawrócił i mówi, że jedzie właśnie do Goulburn, bo żona zapomniała portfela z Maka i musiał się biedak wrócić z Sydney. Może i trochę smutno nam było, a może nie:) Pan był dość jowialny, o wszystkim opowiadał, a czasami jego głos wchodził w bardzo wysokie rejestry i można się było zastanawiać czy nie przechodzi mutacji. Ja miałam wrażenie, że pan po godzinach zajmuje się podkładaniem głosu w kreskówkach. Przejechaliśmy jego fordem z potworem zamiast silnika przez góry i około 20 byliśmy w maku, gdzie działała maszyna do lodów:)
Jakże nas zaskoczyło gdy wysiadając z samochodu parasol wyłamał mi podmuch wiatru, a temperatura nie przekraczała 15 stopni. Co to jest??? A cały sprzęt trekkingowy i rzeczy przeciwdeszczowe płyną już do kraju. O paczce w praktycznych. No nic to. Pani ze stacji bardzo miła. Dokujemy się na stacji benzynowej. Ciemno, obrzydliwie. Jedyna chyba atrakcja miasta to gigantyczna owca. Patrzymy na nią. Tyle. Podjeżdża samochód z blachami ACT (Australia Capital Territory) Zagadujemy pana, który pyta skąd jesteśmy (to raczej nietypowe, by pytać nim się zgodzi kogoś zabrać?) i po naszej odpowiedzi ( że jesteśmy z Makronezji :)) zgadza się zabrać nas do stolicy.
No czyżby znów się udało? Pan jest bardzo zasadniczy. Jest byłym kierowcą tira i daje nam proste rady. Nam wydaje się, że gotów nam nastukać, jeśli tylko nie damy słowa honoru, że będziemy postępować według jego zaleceń Zabrania jeździć stopem, mamy jechać do Queensland, bo jest „the best” itp. Około 21 wjeżdżamy do Canberry. Później niż planowaliśmy, bo pan stwierdza, że skoro nie widzieliśmy jeszcze kangurów to on nam pokarze. Jedziemy jakąś boczną polną dróżką i faktycznie. Są trzy. Widzimy je tylko chwilę w światłach reflektorów, zaraz znikają sobie dalej, ale wrażenie jest niesamowite. Jeździmy dalej i pan cały czas powtarza, że normalnie jest ich tu pełno, ale my nie znajdujemy już ani jednego.
Zostawia nas w Maku, niestety na północy, a dom Oli i Mata jest na południu miasta. Jako, że to pora kładzenia dzieciaków do spania, czekamy sobie spokojnie, umilając czas lodami i internetem, który w makach jest za friko. Będziemy dziś spali jak ludzie, w suchym i w ogóle. Znów nam się udało. Pierwszy dzień stopowania był niesamowity. Czas przejazdu z Coogee Beach w Sydney do Canberry to około 7h. Nieźle, zważając na porę dnia. Zaczyna się nowy rozdział " Ola, Mat i dzieciaki":)