Gdy budzisz się, siadasz na tarasie, a 100m od Ciebie szumi ocean, nie chce Ci się zarzucać plecaka i stawać na stopa. Nam zbieranie się zeszło do godziny 14:)
Późno, bo dotrzeć mieliśmy na Coromandel. Ponad 200km jedynie, ale kilka zmian dróg itp.
Po 20 sek zatrzymuje się pani, która na odpowiedź „Poland” zaczyna nadawać po holendersku (połowa ludzi na nasze „Poland” nawet z super emfazą, stwierdza..hmm Holland. No cóż.)
Dowozi nas 15minut do miasteczka, bo muszę zakupić dvd. Ale w miasteczku są 3 sekendhendy, więc godzinę później jesteśmy na stacji benzynowej i pada:)-(zakupiłam rewelacyjną kieckę).
Pierwszy pan, do którego podchodzę zabiera nas:) Jedziemy około godzinki ze starszą parą z UK. Wysadzają nas przed Tuarangą ( w której jak to mówił John - ciężko będzie) I jest. Ronda, bas lejny, estakady. Porażka. Godzina 17. Gość, którego pytamy o drogę mówi:” Panie, no way!Nie dojedziecie”. Stoimy jakieś 15 min. Beznadzieja.
Podjeżdża samochód, od razu gość wysiada i otwiera bagażnik (i nas do niego wsadza).
To dzięki niemu dziś dotrzemy do celu. Przejeżdżał już dwa razy służbowym samochodem i widział nas.
Zabiera nas na drugi koniec miasta, choć wcale tam jechać nie musi. Fantastyczny gość. Stamtąd to już kawałek chees cakea. Samochody stoją w korku. Koleś, który nas zabiera pije sobie wódkę z sokiem ananasowym i jest sympatycznym mechanikiem burakiem.
Dobrze, że jedziemy z nim tylko kawałek. Wysadza nas pod fiszem i czipem i dejlem.
Po 2 min jedziemy z wyjątkowo miłym panem, który zabiera nas na mała objazdówkę po Waiho, pokazuje wielką dziurę w ziemi, gdzie ciągle jeszcze wydobywa się złoto. I zostawia poza miastem w świetnym punkcie. Pół minuty i jedziemy do Whangamty. Pani nie ma tyle polotu i zostawia nas tam, gdzie jej pasuje. Przejść musimy całe miasteczko. Średnio nam to pasuje, ale co zrobić. Wstępujemy do fisha-czipa zapytać o drogę i o mało nie padamy z wrażenia. Pani ma tatuaże wszędzie, nawet na czole. Prosi syna by nas podrzucił. To jeszcze jakieś 8km. Okazuje się, że nie bo pies i coś tam. Więc stajemy na drodze z silnym postanowieniem powrócenia i zakupienia jedzenia. U takiej pani to musi być wyjątkowo smaczne. Jak się później okaże nie pomyliliśmy się. Po kilku minutach zatrzymuje się Van i pan postanawia nas podrzucić, choć mieszka dwa domy dalej. Taki dzień.
Śmieszna sprawa: już w wiosce- Onemana, podjeżdżamy do restauracji by zapytać o nazwę ulicy, bo nie możemy znaleźć adresu. Pan podrzuca nas na miejsce. Dom pusty. Wielki dom. Dwa koty, które wyraźnie na nas czekają . Jean Louis, który ma nas gościć nie dał numeru telefonu, więc wczoraj wysłaliśmy mejla, ale nie wiedzieliśmy czy go odczytał, czy gdzieś na przykład nie wyjechał. Marysia wspomina, że nasz gospodarz jest kucharzem, ale stwierdzamy, że pewnie by się połapali w tej restauracji, że to my.
Źle nam nie było, więc, gdy się ściemniło załączyliśmy „Inglorious”i czekaliśmy.
Około 22 wraca Janek-Ludwik. No i co...to on, kucharz z restauracji, w której pytaliśmy o jego adres panią kelnerkę,restauracji , jak się okazało, jedynej w miasteczku:)