Rano zwlekamy się, jak to zwykle się zwleka, ze wstawaniem. Miska porydżu z bananem i rodzynkami. Szybki prysznic..bleee. I jedziemy do Woodville, znowu. I znowu pada:)Ale w Woodville nie pada. Żegnamy się z naszym nowozelandzkim wujkiem Ian'em i zaczynamy tzw. stoping.
Po kilku minutach siedzimy w komfortowej Toyocie z rezolutnym Steve'em z Canbery. Nie tylko jedzie do Napier, ale jedzie dalej, a w Napier chce spędzić trochę czasu. Droga szybko mija. Steve opowiada jak to mieszkał dwa lata w Indiach, był nauczycielem w projeckcie wolonatariackim, który zjadł mu 6-letnie oszczędności. Jak wrócił ważył 40 kg i miał depresję przez dwa lata (bo u nas wszystkiego pełno) Mieszkał też w Japoni przez rok, i zamienił się na rok życiem z amerykaninem ze Seattle (jak w filmie z bodajże Cameron Diaz. Co to był za film???) Później poszukaliśmy chwilę budowli Art Deco, ale nie było ich z wiele albo były schowane ( Napier zostało zburzone podczas trzęsienia ziemi)
Ciężko nam się było rozstać i wyleźć na upał. Tak, tak. Upał. W końcu lato pełną gębą ( Choć jeszcze wczoraj lało)Stajemy by łapać dalej w kierunku Gisborne. 7 na 10 w samochodach to Maori, wielu się uśmiecha, pozdrawiają. Pan zawraca specjalnie żeby powiedzieć nam gdzie będzie lepiej łapać. Przychodzi gruba 14 letnia maoryska uczennica miejscowego koledżu (a raczej kolażu – jak ja to wolę nazywać) i zaczyna gadać jak nakręcona. Zadaje masę ( a masy było sporo) pytań, uczy nas maoryskeigo , pozdrawia przejeżdżających kierowców, których prawie wszystkich zna. Stoi obok nas na poboczu, co średnio nam sprzyja i poprawia nasz image. Więc po pół godziny przenosimy się w inne miejsce, a ona jeszcze wykrzykuje „ goodbye hitch-hikers”. Po chwili znów pojawia się pan, uprzednio kierujący nas w inne miejsce i znów radzi, aby iść gdzie indziej. Jest miły, ale się z nim nie zgadzam, co udowadnia luksusowy Nissan zabierając nas po 15 sek. Pani jest agentem nieruchomości i jeździła po świecie 2 lata. Zostawia nas przy sklepie po 30 km bo ma spotkanie (a po nim następne spotkanie, na które nie zdąży,bo ma następne spotkanie..:))) Tam jest wyjątkowo niemiłe babsko w sklepie, które nawet nie chce napełnić nam butelki wodą. Życzymy jej miłego dnia. Po chwili odjeżdżamy znów w pełnym komforcie, kolejnym Nissanem tym razem takim, którym chciała się przejechać Marysia. Ogromny pick-up. Bardzo miły koleś, zawozi na pole namiotowe, gdzie nie zostajemy:) Siadamy na ławce w centrum. Decydujemy się zrobić mały spacer, zakupki i ruszyć na jedno z freedom campsites na północ od miasta( rozbijam słoik z resztką pomarańczowej marmolady).
Mieliśmy dziś odpocząć, nie najadać się, zakupiliśmy wszakże worek bułek za $1.99 i w końcu moją upragnioną zupkę z puszki, no i oczywiście kostkę masła, żeby sobie to wszystko zjeść przy zachodzie słońca nad antywojennym oceanem...ale nie, nic z tego. Wyszliśmy na drogę i postanowiliśmy jednocześnie maszerować i łapać.
I tak idąc, pewien pan zapytał nas jak się mamy. Od słowa do słowa (od sasa do lasa) okazało się, że mieszka z panią, której mężowi udzielono w Polsce schronienia, kiedy to był więźniem wojennym i pani była w Polsce i chce nas poznać.
No i się zaczęło! Znów własny pokój, kolacja z deserem (bułki poszły w ruch;)
No i teraz siedzę sobie przed domem, wieczór jest niezwykle ciepły i myślę o tym, jak to czasami sprawy się układają śmiesznie. Dwa razy odmawiano nam w Gisborne (strasznie miłej pani z CS coś wypadło w ostatniej chwili, a rodzina Andiego nie była zainteresowana ), żebyśmy w końcu skończyli w tym niezwykłym miejscu, z niezwykłymi ludźmi. Tak sobie żartujemy, ze jeszcze nam się za swoje dostanie w Australii:)
Czas spać, a wygląda na to, ze jutro pierwszy klasyczny dzień plażowania, i chyba kąpiel w Pacyfie:) W następnym wpisie będzie więcej o pani i psie, bo warto. Dobranoc.