Dojechaliśmy w miarę sprawnie. Z Bulls zabrała nas miła fryzjerka i ułatwiła ogromnie sprawę wywożąc na obrzeża Palmerston North, które okazuje się być miastem w miarę sporym i strasznie rozwleczonym. Zostawia nas w świetnym miejscu, kierunek Woodville. Miejsce jest doskonałe z jeszcze jednego powodu: naprzeciwko za bramką siedzi sobie bigiel. Kto zna Gryfa, ten wie:)
Po chwili jedziemy z miłym panem, który wysadza nas w miejscu, które nie ma co ukrywać nie jest dobre. Ale jak już coś nadjechało, to się zatrzymało. Holenderska para, kierowca bardzo przerażony, bo pierwszy raz po lewej stronie. No i szyby czyste, bo nie wiem czy wiecie, ale kierunkowskaz w niektórych samochodach, tutaj jest po stronie przeciwnej. Taka ciekawostka.
Woodville nam się bardzo spodobało, choć nic tam nie ma. Kilka fajnych sekendhendziaków:)
Stajemy na stopa i po chwili już jesteśmy w Pahiatule. Główna ulica przedzielona jest pasem zieleni, a na nim plac zabaw, pomniki. Nietypowe jak na NZ. Robimy małe zakupy i siadamy sobie. Ian ma skończyć pracę o 17.30 więc mamy jeszcze chwilkę. Zza krzaków zaczyna dochodzić hałas, który wydobywa się z klatki na przyczepie pick-up'a. W środku pięć psów, dwa gryzą jednego, a dwa pozostałe maja wszystko gdzieś. Okropnie to wygląda. Właściciela niewidać. Uderzam w klatkę i po chwili nastąpiła cisza. Przykra sprawa jak tu traktują pieski, które dla nich ciężko pracują. Każdy owczarz ma ich kilka i często można zobaczyć jak je przewożą,
Ian nas wypatrzył wracając z pracy i zabiera do domu. Wspaniale. Na jutro przygotował nam trasę rowerową. Dostajemy super łóżko jego syna, wielkie i wysokie. Zjadamy dużo i dobrze, i wino w końcu pijemy pyszne, jakieś australijskie, czerwone z 2002, pyszne. Czerwone wina z NZ są kiepskie, a australijskie są tu tańsze niż w Ozi (jak się ten kraj tu nazywa).
P.S. Załączamy zdjęcia memoriału, który został postawiony w Pahiatule na pamiątkę obozu,do którego podczas II WŚ przywieziono 734 sieroty z Polski. Dla ciekawych do poczytania.