Zaspaliśmy rano, więc z pewnym poślizgiem dotarliśmy do punktu informacyjnego, gdzie poprzedniego dnia zostawiliśmy część rzeczy. I tu spędziliśmy 1,5h czekając na jakiś zacny transport. Spotkaliśmy się również z propozycją podwiezienia, jeśli zapłacimy za paliwo. W końcu zatrzymało się dwóch kolesiów, którzy wracali z treningu przed zawodami Coast to Coast- jest to wyścig z zachodu na wschód obejmujący bieganie, pedałowanie, wiosłowanie i chyba tyle... Od niedawna stał się bardzo popularny na świecie. Wpisowe wynosi jedyne $1000. Dystans można pokonać w wersji jednego lub dwóch dni. Jak się dowiedzieliśmy wersja jednodniowa jest dla twardzieli, druga też dla twardzieli, ale takich co chcą się trochę towarzysko pobratać.
Gdy opuszczaliśmy Arthur's Pass zaczęło padać i zbierało się na zapowiadaną burzę.
Wysiedliśmy w Christchurch by stamtąd kierować się na Picton. Po chwili zatrzymał się pan obwieszony złotą biżuterią i zaproponował wywiezienie do atrakcyjniejszego punktu. Tak też się stało. Przy okazji opowiedział nam, że niedawno spotkał autostopowicza z Węgier, który ponoć nigdy nie czekał dłużej niż 30 minut. Ha, chcielibyśmy go bardzo poznać i uścisnąć mu rękę.
Odstaliśmy swoje, robiło się już późno i nasze szanse na dojechanie do Kaikoura- miejscowości w połowie drogi z Christchurch do Picton, słynącej z delfinów i waleni- malały z każdym mijającym nas autem. W końcu facet się zatrzymał, jak się wkrótce okazało nie dla nas, tylko po to, by zakupić w pobliskiej knajpce rybę i frytki. Ale nic to, zagadaliśmy i podwiózł nas do pierwszej miejscowości na „autostradzie”. Ledwo wysiedliśmy a już zatrzymał się samochód z miejscowymi burkami(pozdrowienia dla Ani- Olsza II imperium zła ! ). Chłopcy jak malowani, podrzucili nas do następnej miejscowości. Wiał coraz silniejszy wiatr, robiło się szaro, a w oddali i z bliska dochodziły nas warkoty silników kruzerów, którzy powozili się po swojej dzielni.
Już mieliśmy zejść z drogi i udać się w poszukiwaniu przytulnego trawnika, gdy zatrzymał się młody koleś, właśnie zmierzający do Kaikoury, by odebrać swoich znajomych, którzy nie zdążyli na samolot. Nie była to najmilsza przejażdżka, mimo że chłopiec znał drogę i prowadził bardzo pewnie. Zdecydowanie prędkość była niewspółmierna do warunków i samochodu, który powoził.
Tuż przed Kaikoura wysiedliśmy na przydrożnym campingu oddalonym 5metrów od oceanu, rozbili się i poszli zaraz spać.