Zwijamy manele, pogoda się psuje, czas opuścić Mt Cook Area. Oposie śniadanie nad jeziorem i jedziemy w kierunku Christchurch. Po drodze zatrzymujemy się w planetarium, co jest wysoko i ładnie położone. Poza tym nic specjalnego. Zatrzymujemy się również żeby zobaczyć „zabytkowy” kościółek Dobrego Pasterza, co jest ponoć nanbardziej obfotografowanym kościołem Nowej Zelandii.Tą atrakcję można sobie odpuścić. Chociaż niewątpliwie ciekawe jest okno w tle ołtarza, rozmiarów zacnej plazmy, w którego tle rozpościera się szmaragdowe jezioro.
Co jeszcze...Joshi postanowił odbyć kąpiel w owym jeziorze i jak przystało na strażaka z Californi, zrobił to z uśmiechem na twarzy, ani razu nie zadrżał ani nie zarżał.
Na popołudnie dojeżdżamy do Ashburton, gdzie mamy się zatrzymać na kanapę :) Nasza kanapowa Kate ugościła nas cudowną, smakowitą kolacją -canelony ze szpinakiem i wiejskim białym serkiem, w sosie pomidorowo serowym.( szpinak uprawiany za domem, odporny na wysokie temperatury- bo jak wiadomo, w NZ gorąco). Na deser fondue czekoladowe. Jakże radowały się nasze serca, kiszki i kubki.
A w międzyczasie współlokatorka Kate, zaproponowała nam podwózkę do Christchurch następnego dnia, oraz zatrzymanie się w jej rodzinnym domu. Nie mogliśmy wszak odmówić.
Dzień następny mijał leniwie i głównie zajmowaliśmy się jedzeniem. Stefan pojechał na rowerze do szmateksów i strzeliła mu opona. Za to przywiózł sobie lniane spodnie Marks&Spencer za dolara.
Trochę żałowaliśmy, że nie zostaliśmy dłużej w Ashburton, bo miasteczko jest przyjemne i brak turystów. Nic się tu nie dzieje i taka jego zaleta.
Popołudniu wyruszyliśmy z Heidi do Christchurch.
Czemu nasza Nowozelandka ma na imię Heidi? Otóż jej tata jest Niemcem, który przybył tu 50 lat temu. Jako, że sam ma duży uraz do swojego kraju, nigdy tam więcej nie wrócił i żadnego z dzieci nie nauczył języka. Ale nasza Heidi- z zawodu nauczycielka entuzjastka- będąc jeszcze w liceum, wyjechała na roczną wymianę , właśnie do Niemiec, gdzie mogła się nauczyć języka. Taka to historia. Za to jej ojciec, pomimo spędzonego pół wieku w NZ nadal mówi z bardzo mocno akcentem, tak, że nieraz mieliśmy kłopot go zrozumieć.
Ale zanim poznaliśmy tatę, w domu czekała na nas mama Heidi- Jeanne, która przygotowała nam sypialnię i puchate ręczniki- ah, eh, ah ah!!! Ugoszczono nas pyszną kolacją -barbecue – a następnie udaliśmy się na krótką przejażdżkę po okolicy, z nadzieją na widoki. Niestety, miasto leży nad Oceanem, więc guzik a nie widoki. Gdzieś tam były góry a gdzieś indziej plaża. Wierzymy na słowo, bo zobaczyć się nic nie dało. To tyle jeśli chodzi o ten dzień. Warto tu jeszcze nadmienić, że w skład rodziny wchodzą dwa boksery. Elmo, lat 12 i Millie lat 8.