Ku zdziwieniu wszystkich-mnie- Stefek zerwał się żwawo z rana i poleciał po zakupy śniadaniowe.
Dzięki czemu mieliśmy śniadanie królów i królowych na bajecznym tarasie z widokiem na góry i rzeczką u boku oraz kaczkami- jajecznica, tosty z dżemem malinowym, owoce a na deser wyjątkowa gorąca czekolada z rybką. Ten Stefan to jest!
Z pewnym ociąganiem opuściliśmy nasz domek i ruszyli ku nowej przygodzie. Gdy doszliśmy do punktu na stopowanie, okazało się, że jest tam jeszcze jedna para i o zgrozo nasze krasnale z chatki- wciąż nie umyci. Ale para zaczęła się przemieszczać gdzie indziej, krasnale se gdzieś poszły, a my już po chwili mknęliśmy w Nissanie ze strażakiem z Californi, prościutko pod Mt Cook.
Nasz strażak był ryży w owczych lokach i piegowaty i snuł różne opowieści o swoim dzikim kraju.
Zostaliśmy zapoznani z różnymi technikami ogarniania pożarów, specyfiką pracy jak również specyfiką Californii , gdzie bywają podobno straszne mgły. Joshi był strasznie sympatycznym gadułą i zdecydowanie odstawał od średniej przeciętnej w amerykańskim społeczeństwie. Okazał się udanym kompanem w podróży. Dojechaliśmy na miejsce, Kucharz nam się pięknie pokazał między chmurami i po krótkim rekonesansie poszliśmy na spacer po Tasman Valley, gdzie powinno być błękitne jeziorko, ale już dawno jest zielone i błotniste. Powinien być tam również lodowiec, ale ten się schował pod wodą, Za to sama dolina piękna i mogliśmy sobie zjeść w trójkę kolację, na ławce piknikowej nad rzeczką, opodal krzaczka.
Pod osłoną nocy znaleźliśmy sobie kąt do spania.
Jako ,że nasze kempingowanie było poza prawem, musieliśmy się szybko rano zwijać. Co wyszło nam na dobre, bo zaraz po załadowaniu się do auta, zaczęło padać. Nic to. Jedziemy do wioski- czyli hotel moloch pełny Azjatów i punkt informacyjny.
Śniadamy i się doinformujemy o dostępnych szlakach i naszych szansach na pogodę i widoki. Nic dobrego rzecz jasna. Włóczymy się po i-sidzie- można tam sobie kupić wyborny beret z futra oposa i wełny merino- bumelujemy w muzeum i decydujemy się ruszyć na szlak do doliny o wdzięcznej nazwie Hooker Valley.
Pogoda zmienia się co chwilę, a to showery a to nagle wychodzi słońce i nas przypala w sekundę. Szlak przyjemny, niestety zatłoczony , za to na jego czas pogoda się stabilizuję i już od połowy drogi możemy zobaczyć kolosalnego Kucharza bez żadnej chmurki. Ha, a panienka w informacji mówiła, że nie ma żadnej szansy na widoki. Bywają jednak omylni.
Usadowiliśmy się nad jeziorkiem, po którym dryfowały kawałki lodowca i napawaliśmy się ogromem Mt Cook. Kiedy zaszło słońca powiało nieprzyjemnym chłodem od lodowca i postanowiliśmy wracać.
Kolacja w Tasman Valley i znów na nasz dziki kemping.