Wstajemy sobie w naszej chatce, sami sobie, to wspaniałe uczucie. Co najmniej jakbyśmy wynajmowali daczę na okres wczasów pod gruszą. Po śniadanku jak to we własnej pouchatce fundujemy sobie drzemkę. Trochę to barbarzyństwo z naszej strony , bo słońce świeci i jest pięknie (pomimo zapowiedzi deszczu). Około południa decydujemy się osiodłać Jacka Halls'a i ruszamy. Znów szlak jest trudny, porośnięty wszelakimi trawskami i kującymi hiszpańskimi szpadami (Spaniard grass). Po około 2h jesteśmy. Nikogo na szlaku, cisza i spokój. Pięknie. Pomykam na pobliskie szczyty, robię zdjęcia. W tym czasie Marysia czeka w siodle. Wracając zastanawiamy się czy puchatka będzie pusta, jak poprzedniej nocy. Niestety:((( Mamy intruzów!!! Nie będziemy już sami. Siadamy na werandzie i płaczemy.
Po leniwym jak pieróg poranku, zadecydowaliśmy ruszyć w drogę powrotną. Słońca brak, więc szlak mokrusieńki. Po 5 minutach mamy gatki i majty mokre do cna. Ślisko i trzeba ważyć każdy kroczek ,by nie nabawić się mroczek(mroczków) i nie wyrżnąć na dziób. Jak już zeszliśmy na dół, pojedli ciastko od pani Miazgi, podreptali żwirową dróżką żeby dostać się do głównej drogi, i złapali stopa do Wanaki. Kilka czynności podstawowych,czyli prysznic,internet, zakupy i wślizgnięcie się do kuchni pewnego hostelu, by móc usmażyć kotlety z 54% kurczaka , 46% to panierka :) Do kotleta zakupiliśmy frytek, by to wszystko zjeść na wystawie apteki z dużym apetytem ,ku radości przechodniów. Potem spacer na wieczór po nabrzeżu, bo tak zdrowo.
Stefek przypomniał sobie adres znajomego z challange wanaka, dzięki czemu tą noc spędziliśmy w przytulnym domku. Skarpetki spały na zewnątrz.