Rano zbiegliśmy do rzeki kąpać się. Ha! Żart taki bo pogoda była do bani. Tym razem również zdążyliśmy się posilić, gdy znów zaczęło padać. Posilały się również z nami chmary sand flajów ( czyli świętych lotniczych).
Po raz n-ty plan został zmieniony przez pogodę. Zaczął się odwrót. Po 3 h spaceru w nieustającym deszczu dotarliśmy do parkingu. Zabraliśmy się do komfortowego vana z australijską familią. Obsuwę na trasie sponsorowało około tysiąc owiec. Wspaniale było zobaczyć takie widowisko. Stado owiec była przeganiane przez mądre burki, więc co się jedna wychyliła, to zaraz dostawała gryza w bok lub ostrzegawczego szczeka.
Jak owieczka niedomagała, to ją pakowano na przyczepkę ciągniętą przez quad'a. Całość przedsięwzięcia robi wrażenie. Poprosiliśmy pana by nas podrzucił do początku szlaku – Fern Burn car park ( okolice campingu w Glendhu Bay)
O szlaku wiedzieliśmy od Ian'a, który zresztą dwa dni temu sam tam był. Historia jest dość zabawna. Podobno chatkę jak i zresztą częsć gruntów w okolicy nabyła niejaka Shania Twain. Znana bardziej jako „ That don't impress me much” tu turu tu...tu tu tutu...Śpiewamy!!!Zafundowała też chatkę, do której postanowiliśmy się udać. Niby 4 h, ale nasz Ian Iron man zrobił to w 2h ( przypominamy, że ma 65 lat skończone, bo właśnie zaczął dostawać NZ emeryturę – wersja podstawowa to 150 dolarów tygodniowo – to ciekawostka, no i nie wiele kasy.
Posilamy się kurakiem usmażonym jeszcze u Ian'a , jajem u tegoż samego ugotowanym i ruszamy. Jest 17 więc mamy 5h nim się ściemni.
Dni są tu bardzo długie. O 6 już jasno, i tak do 22-giej. Zaraz na początku trasy prawie rozdeptujemy maleńką kulkę futra. Po dłuzszej analizie okazuję się, ze to maleńki zajączek, jeszcze ślepy na jedno oko. Stał sobie na środku ścieżki i nie wiadomno było dlaczego i co tam robił.
Stefan został ojcem!!!zajączek podążał za nim niczym za swoją mamą – zajęczycą.
Nie na darmo Stefan miał w liceum ksywę „królik”.
Po tych wydarzeniach ruszyliśmy z kopyta ( owczego) Szlak jest jednym z lepiej oznaczonych i poprowadzonych. Jest bardzo trudny, bywa stromawy i bardzo wymagający. Piękny. Po około 2,5h dotarliśmy do chatki, która czekała na nas pusta. Chatka funkiel nówka, z 2008, mało używana, bo szlak trudny, jeszcze pachnie nowością. Teraz jest 23.15, gdy do Was piszemy, ale już nam się strasznie nie chce, więc kończymy. Jesteśmy se tu sami, jest cicho jak makiem zasiadł, ciemno jakkolwiek....Są moje imieniny i lepiej bym sobie ich nie wymyślił ( nawet deszcz znó poczekał, aż się schowamy)
p.s. Pozdrawiamy Cię Szanaja ( That impressed us much)
p.p.s dostałem wełnianą owieczkę o czarnej twarzy. Mniemamy, że jest Maoryską. Tylko czemu nie jest ruba???
Praktyczne:
depozyt można zostawiać w budynku I-site. Jest tam firma prowadząca wycieczki łodkami motorowymi. I to u nich. 2 dolce od sztuki. Doc nie ma przechowalni.
Muszek jest naprawdę pełno i są upierdliwe. Trzeba się zaopatrrzyć w jakieś ustrojstwo – wedle upodobań. My mamy deet 40 % w atomizerze. Działa. Al e staramy się pryskać w ostateczności bo to świństwo jest. Drugim rozwiązaniem jest ubieranie się po czubek. Warto mieć rękawiczki.
Szlak do fern burn hut jest zdecydowanie jednym z naszych faworytów. Można go kontynuować aż do Arrowtown. Polecamy.