Zjedliśmy sobie śniadanie nad jeziorem. O zgrozo, nie padało. Po 8 stawiliśmy się w „pracy”. Zamieszanie i chaos. Przydzielono nas do różnych zadań. Typu: noszenie baniaków z wodą, konstruowanie płotków, rozdzielanie paczek dla zawodników, noszenie, wynoszenie, przynoszenie wszystkiego co się da, z miejsca na miejsce.
W południe nastąpił lancz, co nas niezwykle ucieszył i uderzył w nasze gusta. Kuchnia zdaje się włoska. Makarony w różnych postaciach. Nabraliśmy sobie po dwie porcje i w czasie spożywania dokładki, zaczęliśmy się robić lekko zieloni, niczym świeża bazylia w naszej sałatce z pasty i tuńczyka. Ale jak na żelaznych ludzi przystało, nie poddawaliśmy się. Mało tego, udało nam się zachomikować trochę na kolację. Ale i tak góra jedzenia została wyrzucona :(
Popołudniu mieliśmy koordynować ruch na ulicy, gdzie biegła trasa triatlonu na krótszych dystansach. Wynudziłam się jak MOPS (pozdro dla Pyzy), chociaż Stefan uważa, że były to cenne 4h, podczas których mógł się oddać refleksji i refluksowi. Ja stałam przy sklepie z fine wines („wina w porzo” w wolnym tłumaczeniu) i było nudno jak fix kanada, nie mówiąc już o fixie knora. Ale za to mieliśmy kamizelki robotników drogowych i co jakiś czas musieliśmy pohukiwać na pieszych, (niczym nowozelandzkie sowy) którzy od czas do czasu, chcieli wchodzić pod koła lub nogi szalonych atletów. Wieczorem odgrzaliśmy sobie u Turków nasze zapaśniki i kupiliśmy scooby doo frytek ( można dostać scoop albo ½ sco op'a:), rozsiedli nad jeziorem i pojedli do syta.
Noc znów przespana na terenie imprezy.
Musieliśmy wstać bardzo wcześnie, bo od 4 rano zbierali się ludzie z obsługi a potem zawodnicy, by już o 7 rano rozpocząć triatlon. Temperatura jeziora wynosiła 5 stopni. Z odrętwieniem patrzyliśmy na tych mutantów w piankach, smarujących się kremem do opalania i zakładających po 3 czepki, bo woda trochę chłodna. Na brzegu jeziora rozsiedli się lokale z koszami piknikowymi i rodziny żelaznych. Sprzedawano kawę z przyczepy, a my nagotowaliśmy bawary. Rozpoczął się triatlon. Najpierw ruszył pełny dystans , później połówka,a później drużynowy.
My postanowiliśmy zrelaksować się przed robotą i rozłożyliśmy się pod drzewkiem podjadając suszonych papai , ananasów i innych frykasów. O 16 stawiliśmy się w wyznaczonym punkcie ( AID station) ,który to miał za zadanie napoić zawodników, nakarmić, podać gąbkę z wodą, nasmarować kremem, udzielić pomocy medycznej i co równie ważne -dodać otuchy. Udało nam się bo nasz punkt był pięknie położony, wokół góry, rzeka, łączki. Czas nam szybko mijał, dużo się działo. Niektórzy zawodnicy byli zupełnie padnięci, niektórzy ciągle uśmiechnięci i dziękowali za pomoc, niektórzy na pytanie- na co mają ochotę (chodziło o napoje), odpowiadali: taxi, samolot, steka ,piwo albo kulę w łeb. Najstarszy zawodnik miał 80 lat, niestety kontuzja nie pozwoliła mu ukończyć zawodów. Posterunek opuściliśmy przed 22. W międzyczasie poznaliśmy Iana, który też był wolontariuszem. …. Ale o tym w nastepnej odsłonie(Masłonie).