Co ciekawe rano nie pada, zwijamy się i maszerujemy. Po drodze zjadamy nad rzeką nasz lunch – kanapki z jajkami, bawarkę (teraz już obczailiśmy mleko w proszku i cukier czasem kupujemy, więc szaleństwo). Mijają nas na koniach jeźdźcy (z głowami) , bo to szlak konny. Nagle wyłania się wielka ciężarówka i okazuje się, że po owieczki przyjechała. W końcu możemy się pogapić na nie. Pan miły bardzo. Nie bardzo wiem gdzie wzrok kierować kiedy opowiada, że te już za stare i że zębów nie mają do podgryzania źdźbeł i tak jest bardziej humanitarnie. Pan sam nie ma zbyt wielu zębów – okropny jestem, wiem. Ciekawe co by było, gdyby tak i jego wywieźli na mięso, za nieposiadanie uzębienia. Później zabiera nas swoim 4 razy 4 do drogi głównej. Nagle zatrzymuje się przy jakieś ścieżynie i mówi, że mały tour nam zrobi i przełącza się na cztery łapy. Jedziemy sobie jak w camel trophy. Najs. Dostaliśmy pierwszą propozycję pracy- za mieszkanie i jedzenie. Przy owcach rzecz jasna. Propozycyja kusząca, ale nie tym razem.
Pan wyrzuca nas przy rondzie, opróżniamy pęcherze, napełniamy butelki i ruszamy do Glenorchy ( gdzie startuje osławiony szlak Routburn) Nas on nie interesował zbyt, bo znów miało padać no i nie było miejsc ( a jakoś tak rezerwacji nie zrobiliśmy miesiąc temu:)
Łapiemy parkę Kanadyjczyków, kupili sobie niedawno Toyotę 4WD za 1000 dolców i wybrali się na wycieczkę. Będą szukać pola namiotowego, nam w to graj. Jako, że jesteśmy trochę zmasakrowani po wczorajszych bojach, 2 godzinny spacer bardzo nam pasuje. Ma padać i pada, całą noc leje, ale tym razem dało nam spokojnie zjeść.
Rano słońce, pogoda jakby zaczyna nam sprzyjać, ale że padać musi to nocami pada:) rano rzeka jest już dwa razy szersza, na szczęście nigdzie się nie wybieramy. Wybieramy się natomiast do Wanaki. A dlaczego to o tym niebawem. Wspomnę tylko, że Kanadyjczyków wymęczyliśmy i wyeksploatowaliśmy maksymalnie:) Chyba mieli nas dość Ale odwiedziliśmy z nimi Arrowtown, małe dość sympatyczne miasteczko w stylu western. Później oglądaliśmy bungee jumping w chyba najpopularniejszym punkcie w NZ. Na mnie nie robi to wrażenia, ale jest to całkiem sprawna mennica. Co jakieś 5 minut skacze kolejny uczestnik. Mnożymy razy jakieś 170 dolarów. No nie najgorzej.
Później odwiedzamy naszą pierwszą winnicę. Droga do niej naprawdę robi wrażenie, jest wąską ścieżką nad bardzo wysokim urwiskiem. Ubawiła nas myśl o kierowcach powracających już po wine tasting- pewnie już nie takie straszne urwisko:)
Testujemy, z naszymi Kanadyjczykami. Białe całkiem dobre, ale czerwone – nic ciekawego – pani tłumaczy, że jeszcze muszą swoje odleżeć. Zgadzamy się z tym nie czyniąc zakupów:)
Rozbrajają nas natomiast nazwy najdroższych trunków : „Viper” oraz „Tiger” . Czy można traktować poważnie wina o takich nazwach?
A w ogóle co to za zwyczaje, żeby trzeba było płacić za wine tasting. Niby nie ma ustalonej ceny, ale na barze jest informacja o dotacjach na rzecz winnicy. W kolejnym miejscu płaci się $10 za testowanie połączone z oprowadzaniem po piwnicach. Oczywiście zwrócą ci te pieniądze, jeśli zakupisz 6 butelek wina- ceny wina zaczynają się od $20. Przy tej samej winnicy działa serownia. Podjedliśmy sobie , była nawet bryndza :) Ceny serów mało interesujące.
Po tych obfitościach pojechaliśmy jeszcze kawałek z Rafaella i Jeremiaszem , a ci nas wyrzucili przy rondzie przed skrętem do Cromwell. W Cromwell wielkie owoce można zobaczyć. Nie wiemy czy są do jedzenia. Do Wanaki dojechaliśmy niedługo potem.
Zaraz udaliśmy się w kierunku punktu głównodowodzącego, imprezy w jakiej postanowiliśmy wziąć udział.
Triatlon Challange Wanaka. Ironman to nasze pierwsze imię. Zostaliśmy wolontariuszami. Przywitaliśmy się z dziewczyną koordynującą , zgłosili gotowość i umówili się na dzień następny, by już działać. A w międzyczasie udało nam się zorganizować nocleg, w jednym z pustych namiotów na terenie imprezy. Jeszcze tylko prysznic, fisz i czipy i już mogliśmy się rozbijać. Miejscówa jakich rzadko, własna ochrona i osobisty toi- toi. Żałuję, że nie zrobiliśmy mu zdjęcia. Toi toi jak z bajki, Pachnący, czysty, z mydłem. Ilekroć go używałam- z wielką przyjemnością – stawały mi przed oczami te wszystkie razy kiedy przychodziło mi sterczeć w ogonku do toi toja na wiankach, lub tego typu imprezach publicznych w naszym kraju sznyclem i kompotem płynącym. Następnego dnia toi toi też już płynął sznyclem.