Wstajemy leniwie, smażymy kotlety (65% kurczaka) i jajecznicę (6 jajek)Pozostałe 6 na twardo. Nigdy nie smażcie jajecznicy na wielkiej patelni, bo lubi się w tym przywierającym bezkresie zagubić. Pakujemy manaty i ruszamy ostro w górę. Na szczęście Thompson street , przy której mieszkamy to początek szlaku. Queenstown leży na 310m, a szczyt to 1749m. Także nie jest to bułka z masłem (oj ale byśmy zjedli – nawet bułki są tu miękkie niczym owieczki- no taka reklama była:) Idziemy sobie powoli do góry, idziemy, idziemy, idziemy...na szczęście widoki wynagradzają trudy ( jak to mawiają) Co ciekawe pogoda jest w porządku. Właściwie trudno uwierzyć ( ostatnie 48h praktycznie cały czas padało. Jak monsun jakiś, czy coś:)
Nie często u nas mamy do zrobienia blisko 1,5 tysiąca różnicy, więc daje popalić. Ludzi sporo bo szlak niedaleko od miasta, i widok 360 stopni, więc warto.
Po zejściu ze szczytu jako jedyni udajemy się w przeciwnym do reszty kierunku. Jest cudownie, pusto, ścieżka jakaś taka niewyraźna, oznaczeń coraz mniej, wchodzimy na pastwisko i przeganiamy owieczki ( tak nakazują oznaczenia, to znaczy nie żeby przeganiać:) Plan jest by wylądować znów na campingu w Moke Lake tylko dochodząc od drugiej strony.
Co następuje – szlak zaniedabany, przecina paswiska, grzecznie podążamy trafiając na spore ilości owiec i krów ( w tym jedno martwe ciele – nic przyjemngo). W końcu udaje nam się wylądować na właściwej drodze w dolince i stwierdzam, że jednak pójście na azymut – czyli zlezienie na czuja – skróciło by czas i mordęgę znacznie. Do kempu jeszcze kawałek więc zarządzamy postój w spokojnym miejscu i oczywiście jak tylko zaczynamy gotować szczęśliwi, że ten ciężki dzień mamy za sobą zaczyna padać ( patrz zdjęcie) no i tak prawie całą noc pada...