Rano pada. A to ci odmiana. Jedziemy po zakupy i przyrządzamy super śniadanie- jajecznicę! Smażymy też sobie kurczaka na później. Nie często ostatnio jadamy takie frykasy. Korzystamy z sieci i żegnamy się ze smutkiem z naszymi znajomymi.
Wystawiamy kciuka i nic się nie dzieje. Wydaje się, ze wszyscy przyjechali tu po zakupy ze wsi obok. Po pół h zabierają nas dziewczynki, które po prostu się nudzą! Na pytanie o to co robią wieczorami , odpowiadają : „ just crusing” zaraz w głowach zabrzmiało nam „ Codziennie o tej porze, wożę się po mieście”:) Są jednak miłe i wywożą nas do następnej dziurki – (Bill) Clinton. Stamtąd super bryką z hodowcą saren i jeleni i jego wielkim porożem w bagażniku przejeżdżamy do Gore – gdzie wstępujemy do biblioteki na bezpłatny internet i zaczyna lać.
Dwie godziny później zajadamy jajka pod daszkiem i stajemy znów przy drodze. Nic się nie dzieje, od niechcenia machamy na sporego campervana i ...jedziemy do Te Anu. Wiele dobrego o tym miejscu nie mamy do powiedzenia, znów fura turystów, sklepy, wszędzie informacje, w których można wszystko zabukować, pewnie nawet siebie nawzajem. A w jednej przy bukowaniu to nawet kawa jest za darmo. Wyobrażacie to sobie???Zgadnijcie ile kaw tam wypiliśmy. A zimno było jak...w ziemie. I zaczęło lać z nieba pod znanym kątem półpełnym. Wstępujemy na stację benzynową by zatankować trochę ciepła. O zgrozo! Pani jest miła i pomocna, obdzwania kempingi, nie wiedząc, że dla nas to ostateczność. Zbliża się wieczór. Podjeżdża mały campervan i hop siup jedziemy z Londyńczykami 2 ( mówiącymi płynnie po francusku – Yoko i Julien) Nie powinniśmy się czepiać bo ratują nam tyłki wywożąc na camping DOC'u na drodze do Milford Sound. Spimy sobie nad jeziorem, szczyty toną w śniegu niczym nasze Tatry obecnie. Zapowiada się wspaniały trekking, to ironia oczywiście. W nocy leje.