Wstajemy wcześnie i raczymy się tradycyjnym kontynentalnym brydżem- porydżem. Biegnę do biura DOC-u by zostawić część naszego Radosława Majdana. Wyruszamy o 8.30. Czekan nas 3h pięknego szlaku wzdłuż jeziora. Ludzi praktycznie nie spotykamy, ale też prognoza na popołudnie niespecjalna. Oznaczenia szlaku są dobre, ale jednak przy przekraczaniu jednej z rzek troszkę się gubimy, po chwili odnajdujemy, a Gryf rozpoczyna swoją cudowną passę przekraczania strumieni suchą jak pieprz Cayenne stopą.
W pierwszej puchatce jemy sobie drugie śniadanie ( ciastka, i banany z nutellą ( wersja TIP:) Ruszamy dalej, jednak cały czas ze świadomością, że może będziemy zmuszeni zawrócić. Szlak do anielskiej chatki świeci pustkami, raczej nikt się tam nie wybiera na nocleg (chatka została zburzona i niebawem zacznie się budowa nowej). Idziemy sobie przez niesamowity las, kropi deszcz. Jest magicznie.
Mija 9h marszu, szukamy miejsca na rozbicie się, co nie jest łatwe, bo teren nierówny i rzeczki z różnych stron. Temperatura spadła do …. nie wiemy do ilu, ale zaczął padać grad, czy co to w ogóle było. Znaleźliśmy w miarę płaskie miejsce na rozbicie się, i Gryf ze skostniałymi paluchami u stóp po wielu kąpielach w pobliskich strumieniach wpakował się do śpiwora i postanowił już stamtąd nie wychodzić do rana. Za to dzielny Stefan zajął się mszalną izolacją naszego domu. (Donosi Stefan: Mech przeprosiłem i wytłumaczyłem mu, że to szczytny cel uratowania naszej ciepłoty, i że jest go tu tak dużo, że nawet nie zauważy straty). Dzięki czemu nie przemarzaliśmy tej nocy na kość, tylko na kostkę (Rubika Piotra). Poranek to mroźny koszmar. Po dwóch herbatach i kanapkach z jajkiem i żółtym serem ruszamy ostro w górę.