Chcieliśmy się zatrzymać w Motuece, aby rozsiąść się na darmowym internecie w miejskiej bibliotece. Jednakże, okazało się, że biblioteka miała w poniedziałek Boxing Day, co im się przeniósł z soboty. Więc obeszliśmy się niesmakiem. No i skoro tydzień minął bez wieści od nas polegliśmy i wydaliśmy 5,20;) ( 4$/h – zazwyczaj koszt neta to 6 dolarów za godzinę)
Zjedliśmy tackę z bufetu Chińczyka, takie to mają, że możesz nakładać w miarę pojemności naczynia, co skrzętnie wykorzystujemy:) Zrobiliśmy zakupy przed wyjazdem do Nelson Lakes NP, bo podobno sklep tam nie bardzo, jak i jego ceny.
Wyposażeni stanęliśmy z kciukiem. Czas prast (co to za powiedzenie?:)i po przejeździe z parką z Francji, godzinnym ! kiblowaniu przy jednym z rond, podjechaniu uwaga TAXI, ale off duty:) i na koniec jeździe bez trzymanki z młodzieżą udającą się na 5-dniowy drum'n'bas'owy festiwal dotarliśmy na skrzyżowanie w pobliże parku. Wysiadamy i uderzają nas dwie rzeczy: stado rozwścieczonych muszek owocowych, jak je nazywamy ( sand flies – nie mylić z sand people:)oraz stado Campervanów. Tego pierwszego nie da się pojąć, ale jeszcze trudniej z tym drugim. Ludzie mający wolność podróżowania i zatrzymywania się w miejscu dowolnym skupiają się w jakiś w byle campingowych miejscach- ale się nazywa picnic area No nic. Posilamy się walcząc z wiatrakami - muszkami i rozbijamy na małym wzniesieniu, co okaże się bardzo rozsądne dnia następnego.