Rano gdy się pakujemy w okolicy szperają po zaroślach tutejsze kury. Są dość odważne i bezczelne. Podchodzą blisko. Jedna próbując ukraść naszą siatkę Almy wpadła na kamień i się odbiła. Spłoszył ja szelest reklamówki. Było to wyjątkowo zabawne. Nie tak zabawne jak pogoda. Tego dnia o pięknych widokach raczej można było zapomnieć. W końcu spotkaliśmy ludzi – mocno starsze małżeństwo, każde za pasek plecaka miało wetknięty polny kwiat i byli bardzo pocieszni, ale zaprawieni w bojach. Pogadaliśmy i ruszyliśmy w drogę do balonowej puchatki (Baloon Hut). Tam odbył się popas ( kanapki z chleba marki „guma” z organicznym pasztecikiem, obowiązkowa owsianka z czekoladą) Pogoda się pogorszyła, więc mieliśmy okazję przekonać się ile warte są nasze sprzęta przeciwdeszczowe.
Okazało się, że moje spodnie (dawnego Alpinusa, kupione w Świętochłowicach przy likwidacji sklepu za 15 zyla) winny udać się na emeryturę. Po około 2 godzinach marszu we mgle, deszczu i wietrze zeszliśmy z grzbietu przemoczeni i zmęczeni. Niebawem dotarliśmy do chatki o nazwie Myttons -pierwszej nie serwisowanej przez DOC. Jest malutka, ma kominek, cztery łóżka i....Niemca, co go Wandzia nie chciała. Niemiec podtrzymując tradycje narodowe niesie ze sobą cały dom, taki z niego ślimak, a jego bagaż ma chyba ze 40 kg. Teraz siedzimy sobie po ciemku przed puchatką i piszemy do Was, bo jeszcze mamy trochę baterii.
Nie wiemy jak się stąd jutro wydostaniemy bo do drogi głównej jest ze 30 km drogą mniej główną.