Po wietrznej nocy zjedliśmy typowe polish breakfest ,czyli jajecznicę z fasolką na ciepło. Nasi gospodarze podrzucili nas w kierunku portu. Leniwie poprzechadzaliśmy się po promenadzie, gapiąc się na ludzi. Następnie zajęliśmy się łapaniem stopa w centrum:)
Po około 20 min jechaliśmy już z rodzinką do Many. „ My podróznicy musimy się trzymać razem” mówili nam:)Mieli maleńką dziewczynkę na tylnim siedzeniu, bardzo nami zainteresowaną. Nadrobili drogi, dali wizytówkę żeby, jakby, in case znów będziemy w okolicy to możemy się u nich zatrzymać.
Pogoda nie wróżyła zbyt dobrze jeśli chodzi o jachty więc zaczęliśmy poszukiwania wielkiej motorówy (powożeonej przez Wielkiego Elektronika ;) Skończyło się na herbatce u naszych już wcześniej poznanych wodników. Było nam z nimi strasznie przyjemnie, więc porzuciliśmy dalsze poszukiwania. Ustaliliśmy, ze jeśli pogoda się utrzyma to około 10 wypłyniemy (chodzi oczywiście o przepłynięcie cieśniny Cook'a – czyli połączenia dwóch wysp). Poszliśmy na zakupy na „ Nowy Świat” tak to właśnie zwie się jedna z tutejszych sieci. Ze sklepu odpiera nas nasz niemiecko rodezyjski przyjaciel – strasznie to miłe, móc zapakować zakupy do bagażnika i pojechać do domu, z niemożliwym widokiem na zatokę. Zjadamy wyśmienitą kolację (dużo i po afrykańsku:)i ogarniamy się przed wypłynięciem.