Usiedliśmy w Maku "na powietrzu" i rozłozyliśmy się z naszymi jajami na twardo, zaczęło padać więc udaliśmy się do środka. Na stację zajechał samochód z piątką cool młodzieńców, wyłożyli sprzęt grający, jak widać na zdjęciu, i zaczęły się tańce, a wieczór byłpiątkowy. Mieścina Bulls jest z pozoru dziurą okropną, natomiast jak się późńiej okarze spotka nas tu wiele przemiłych niespodzianek..
Wcześniej poszukiwaliśmy bezprzewodowego łącza by poszukać namiarów na Andrew - niestety po 17 znalezienie go okazało sie niemożliwe.Więc w sprawie noclegu pozostaliśmy na lodzie, na początku lata. Po kilku minutach mamy już nocleg w stadninie koni wyścigowych. Na trawniku za domem:)Ku naszej uciesze w środku nocy, zaczęło lać i wiać.Okropne bębnienie o tropik nie dawało zasnąć ponownie, ale na szczęście namiot wytrzymał.
Rano zebraliśmy się na paradę świąteczną- cudo!Zapraszamy do zobaczenia kilku fotek, bo troszkę się spóźniliśmy:) Znaleźliśmy w końcu net w bibliotece - w tego rodzaju miasteczkach jest to chyba jedyne miejsce. Zakupiliśmy pyszne ciasto czekoladowe domowej roboty za 4PLN ( pani dała nam zniżkę:).Odwiedzilśmy też jeden z niewielu pozostałych jeszcze w biznesie prawdziwych military shops - czułem się jak bohater "falling down" z M. Douglas'em. Pan z początku gburoaty rozkręcił się i zaczął opowiadać historię jego handlowych perypetii z Niemcami. Smiesznie było. gwoli ścisłości poleźliśmy tam w poszukiwaniu polskej flagi, co by miała przyspieszyć nam stopowanie. Gdy przechodziliśmy koło małego muzeum wciągnięto nas na przedświąteczny meeting, połączony ze wspaniałą wyżerką. Co nam więcej trzeba? Wbiliśmy pinezkę w mapę, zaznaczając Kraków. wysłuchaliśmy rożnych opowieści lekko już podpitych dziadków. Było śmiesznie.
Po spotkaniu poszliśmy poszukać naszego gospodarza ,ale jak się okazało źle zapamiętaliśmy adres i miła azjatka wyjaśniła łamanym angielskim, że to nie tu mieszka Andrew, bo to jej sklep:) Ale Andrew, jak na mieszkańca Bulls przystało, znalazł nas sam - poznał mnie po brodzie:) Andrew okazał się niesamowitym kolesiem, który czekając aż zwinę namiot z ogródka w stadninie powyrywał im trochę chwastów, zajmował się wytwarzaniem miodu, miał również sklep z artefaktami, odmawiał modlitwę przed jedzeniem, i generalnie był przemiłym facetem. Zabrał nas na wycieczkę nad ocean, gdzie niesamowicie wiało, na lody, które były przepyszne, do znajomych, którzy mieli cudownego goldena, a co ważniejsze przygotowali przepyszny lunch. Mieli nawet domowy chlebek (dzieliła go przepaść od chleba Marty, ale w porównaniu z dziadostwem sklepowym był pysznością). My w rewanżu chcieliśmy dla niego usmażyc placki ziemniaczane, ale nie uczyniwszy wcześniejszego zwiadu w kwestii oprzyrządowania byliśmy bliscy załamania smażąc drugą godzinę ( tutaj nie specjalnie uznaje się patelnie teflonowe, a raczej żeliwne naczynia dla pana Mariusza P:) Więc efekt był mizerny, ale wszyskim smakowało:P
Po południu Andrew podwiózł nas na wylotówkę, gdzie po 20 sek udało nam się zasiąść w Priusie z eco- rodzeństwem i dojechać do Levin. O tym w rozdziale następnym, bo będzie o czym pisać:)