Pobudka. Uwaga!!! o 4.30. O 5 pijemy kawkę. Siekiera ( z angielskiego Shakira) z dużą ilością mleka robi swoje. O 5 jesteśmy na stacji. Jest jeszcze ciemno. Dopiero 5:15 zaczyna się sprzedaż biletów, a pociąg który stąd ma wystartować wpół do 5:25 łapie opóźnienie jeszcze przed startem. Nie wzrusza nas to, gdyż zaczyna się poranek i jest naprawdę widowiskowo.
Ja zdecydowanie zawsze byłem nocnym Markiem, przesypiając poranki, wschody słońca itp. No chyba, że był finał NBA:)Ale coraz częściej przekonuje się do tego, że warto się rano zwlec, by zobaczyć wschód, no i światło i kolory są nieporównywalne.
Jechaliśmy sobie, miejsce zajęte pod wiatrakiem, ale po 8 godzinach miny zaczęły nam systematycznie rzednąć. Upał tajski jest jakiś inny. Niby nie jest tak wilgotno, ale jakby bardziej gorąco, i doskwiera również bardziej.
Po blisko 10h dojechaliśmy do miejscowości, którą wybraliśmy by nie wjeżdżać do Bangkoku (pociąg do Kanchanburi i tak przez nią jedzie, no i zyskujemy blisko 2h spania). Zaraz obok stacji jest hotel, ale odradzamy, no chyba, że komuś całkiem nie zależy albo nie ma siły. Około 5 minut marszu i dochodzimy do największego na świecie monumentu buddyjskiego. Świątynia ….. ma 127 m wysokości.
Niedaleko( w praktycznych dokładniej o tym jak niedaleko) jest hotel, a w sklepie obok recepcja, a na recepcji Taj, który bardzo dobrze mówił po angielsku (rok w Kandzie) i miał dwa psy, wytresowane i śmieszne (cuda wyrabiały!). Warto się zatrzymać żeby z nim pogadać, a jeśli macie jakieś pytania albo wątpliwości językowe, to on pewnie pomoże. Oczywiście mamy na myśli jego język ojczysty. Znów dowiedzieliśmy się, że jak na Polaków to mamy jakiś inny akcent:)
Wskazał nam którędy do parku, świątyni wskazywać nie musiał bo góruje nad wszystkim. Do parku poleźliśmy już przed zmierzchem, by trafić na aerobik, niesamowitą instytucję! Zajęcia prowadzone są na wolnym powietrzu, kosztują 50 gr, a ćwiczą zarówno młode dziewczyny, jak i nie młode, dzieciaki- baksiarze (mamy nadzieję, że pamiętacie- bakso – kulka mięsa), a także starsi panowie. Dyrygują wszystkim dwie żelazne panie, tańczące na podeście. W parku jest też pełno maszyn do ćwiczeń – takich jak na siłowniach, tylko w wersji outdoor. Ludzie sobie ćwiczą, nikt na nikogo okiem nie łypie (jak to na naszych siłowniach), nikt sprzętu nie kradnie
( Mańkowi to by się gryf przydał, a Piotrkowi dwa talerze..i kubek) Połaziliśmy pełni aprobaty i zazdrości, że u nas to nie da rady.
Obok ogromnej ilości otyłych, okropnych dzieciaków i młodzieży (America all over again) są tu ludzie dbający o siebie. Wiem jak dziwnie to brzmi. Obraz szczupłego Azjaty jedzącego ryż i kiełki podupada, a rządzić zaczyna Mcdonald i Coca-cola. Może jeszcze wśród ludzi biednych, mieszkańców wsi wygląda to w porządku, tak miasta i dobrobyt czynią z nich okropnie wyglądających zapaśienców. Stefan ukluł taką tezę: dobrobyt = pulpetyzm. Pewnie pokutuje ciągle twierdzenie, że otyłość oznacza gruby portfel, więc i gruby zadek. Tutaj idzie to jeszcze w parze z zapuszczaniem paznokci ( wystrzeganie się pracy fizycznej) i permanentnym wybielaniem (parasole chroniące od słońca, kremy maseczki itp.) Przemysł kosmetyczny to wie jak się ustawić. U nas fluidy i kremy opalające itp., a tutaj wybielacze. Należy o tym napisać, bo naprawdę jest to zjawisko wszechobecne i do granic niesmaczne Azjaci z nadwagą są niewiarygodnie abnormalni. Taka nasza opinia.
Miejsce to również ma ogromną ilość wspaniałego jedzenia. O wilku mowa:) Nieopodal świątyni jest nocny food market i tam też się udaliśmy. Do wyboru do koloru. Było to kolejne przypadkowo wybrane miejsce (aczkolwiek Biblia wspomina:), które przyjemnie zaskoczyło i pozwoliło spędzić ciekawy wieczór.
Praktyczne:
-Mając za plecami tory( i Tori) na wschodnim krańcu placu ze świątynią ( godzina 15:) znajduje się hotel. Nazwa na kluczu – patrz fotka.