Opuszczamy miasteczko, w którym spędziliśmy zaledwie parę godzin, ale tak nam tam było dobrze, że poprzedniego dnia do nocy prowadziliśmy dysputy co tu zrobić. Jechać, nie jechać, czy nie zabraknie czasu na inne miejsce i takie tam. Jednak zdroworozsądkowo zadecydowaliśmy, że trzeba się stąd ruszyć.
Jeszcze wieczorem upewniliśmy się na stacji, że pociąg o 8:30 rano ma pojechać i że jest wszystko w porządku. Tak więc pełni wiary, nadziei i miłości, poszliśmy z rana na stację. Chłop inny niż wczoraj, na nasze pytanie czy pociąg ok, mówi, że nie ma pociągu i że tomorow tomorow. A my sobie myślimy co jest grane- na stacji stoi jakiś inny pociąg, który za chwilę ma odjechać. Ewidentnie ruch pociągów został wznowiony. Pytamy zawiadowcę z chorągiewkami o nasz pociąg, a on mówi, że za chwilę ma przyjechać. Czujemy się skonfundowani. Podejmujemy kolejną próbę kupna biletu, tym razem chłop mówi, że ok i podaje nam cenę z dupy. Czyli zamiast 67 batów od osoby- 300 batów. A to ci dowcipniś. Rozglądamy się po dworcu, pojawia się jakże pomocna baba i mówi, że jak damy 300 BT to nam facet sprzeda bilety. Tu już się zirytowaliśmy i idziemy do tego od chorągiewek i mówimy, że znamy cenę, że to ten pociąg (właśnie podjechał) i że chcą nas robić w bambuko. No to on od razu ruszył ze Stefkiem do kasy i po chwili mieliśmy bilety jak trzeba. Poranki to nie najlepszy czas na takie przepychanki, szczególnie, że Stefek daleki był od otworzenia drugiego oka.
Zasiadamy w naszym wagonie i próbujemy dojść tego, co się właściwie stało. I jakim cudem chłop z okienka chciał zrobić ten przekręt, skoro na bilecie musiałby wydrukować prawidłową cenę, więc w jaki sposób miałby tą kasę zabrać dla siebie. Nie mówiąc już o „pomocnej” babie. Ledwo mówiliśmy jakie przyjazne miasteczko i bezinteresowni ludzie, po czym oni podejmują jakieś idiotyczne wysiłki, żeby coś dla siebie uszczknąć. Szkoda gadać.
W wagonie zaraz miła pani się przesiada i pokazuje, że możemy zająć dwa podwójne siedzenia- a sama zbiera swoje tysiąc paczek i przechodzi dalej! Mamy bardzo komfortową podróż. Okna po obu stronach są otwarte na przestrzał, a u sufitu nawet wiszą działające wiatraki. Pomimo że wystartowaliśmy względnie o czasie, zdążyliśmy zrobić 1,5 godziny opóźnienia. Nawet się zastanawialiśmy, czy to stanie pociągu pośrodku nigdzie i bez widocznego powodu, jest wliczone w czas przejazdu.
Po pociągu łażą sprzedawcy z jedzeniem i piciem, ale jakimś takim mało ciekawym (porównując z Indonezją- marne ochłapy)- króluje kurczak pod różnymi postaciami.
Kawałek od nas był radosny przedział w postaci mężczyzn spożywających alkohol- to też jest dość ciekawe, chłopy chlające piwo, czy whisky, są na porządku dziennym. Dość odrażający widok. Zresztą po raz kolejny doszłam do wniosku, że brzydota azjatyckich mężczyzn jest sromotna! A azjatyckich pijanych mężczyzn, to już w ogóle przechodzi pojęcie. W ciągu kolejnych godzin pojawił się pan sprzedający postery. Od razu nas ujęły zdjęcia z parą królewską i zapragnęliśmy wejść w ich posiadanie.
Została podjęta próba stargowania ceny- minimalnie w stosunku do całej kwoty- ale facet nawet nie chciał o tym słyszeć i zaraz zaczął się zwijać. Ale, że nam zależało, to go zawołaliśmy i zapłacili jego cenę.
To co potem nastąpiło, było niewytłumaczalne. On, gdy obszedł nasz 20 wagonowy pociąg, mijając nas, wręczył nam kolejny plakat. Za chwilę z nami zasiadł, zapytał skąd jesteśmy i strasznie ucieszony opowiedział nam, że jego tata ma męża (!) w Niemczech, w Hamburgu. I powtórzył to jeszcze ze cztery razy. Próbowaliśmy przeanalizować usłyszaną historię i połączyć ją z podarowanym plakatem, po czym nasz pan znów zawrócił- już z wymienionym asortymentem na biżuterię- i wręczył nam po bransoletce. Powiedział, że „give give” i zniknął. Już go nie mogliśmy namierzyć, żeby w ogóle podziękować. Taka Tajlandia.
Wysiedliśmy w Lang Suani- kolejnym mieście nie uznawanym przez LP- skąd rano startuje pociąg do Bangkoku. Niewielkie miasteczko, ale sklepy, markety, bankomaty. Zlokalizowaliśmy hotel (chyba jedyny tutaj) i mogliśmy sobie połazić po okolicy. Trafiliśmy do buddyjskiej świątyni, gdzie bardzo nami zainteresowani mnisi, ugościli nas durianem. Stefan lubi, ja gardzę (z resztą i tak spadł mi na nogę, obślizły;)
Zjedliśmy jedną z pyszniejszych kolacji- sea food w roli głównej- owoce morza i rybka w chili (to w mojej porcji) zasmażone z ciastem, jajkiem, kiełkami i cebulką. Uczta królewska została zjedzona przy stoliczku, obok sklepiku odzieżowego, zapijana pierwszym piwem marki słoń (Chang)od czasów Gili Meno. Bardzo nas uszczęśliwiła ta kolacja i cały niezwykły dzień jaki mieliśmy.