Zakupiliśmy bilet na lokalny autobus i o 8 rano wyjechaliśmy do Ipoh- miasto niezwykłej brzydoty, posiada wyjątkowo malownicze świątynie w skałach (tyle co wypatrzyliśmy z okien autobusu). Pełni nadziei, udaliśmy się w mieście Ipoh na stację kolejową by zorientować się w możliwościach dojazdu na północ. Wiedzieliśmy, że jedyne dostępne pociągi jadą w nocy, jak wynikało z informacji, którą uzyskaliśmy jeszcze w Kuala Lumpur, jednak mimo wszystko chcieliśmy się upewnić. No i rzeczywiście, nic z tego.
Możemy jechać nocą i to jeszcze ekspresem. Wiedząc o której mamy autobus, zdecydowaliśmy w międzyczasie połapać stopa. Kierunek Georgtown na Pentang Island. Po początkowych niefrasobliwościach, znaleźliśmy się przy właściwej drodze i zaraz zatrzymał nam się facet. Spieszył się, bo miał przywieźć do domu znachora/guru, ponieważ jego mama od miesiąca nie jest w stanie jeść, przyjmuje tylko płyny. Lekarze nie są w stanie jej pomóc. Popylaliśmy 140 km/h jego niewielkim autkiem (Hyundai Getz – pamięta ktoś jak to reklamował go chyba Leszczyński:), więc szybciutko dojechaliśmy do punktu, w którym mógł nas zostawić- stacja benzynowa na autostradzie. Warunki iście europejsko cieplarniane. Porządna stacja benzynowa z parkingiem i restauracją. Bez problemu znaleźlibyśmy tam miejsce na nasz namiot. Jednak nie było nam to dane, bo już drugi samochód do którego tam podeszliśmy, zgodził się nas zabrać. Była to rodzina Tajów z dwójką dzieci, którzy wracali z Kuala Lumpur, gdzie ich 13-letni syn jest na stypendium. Chcieli nas nawet dowieźć do granicy, ale my zdecydowaliśmy się jeszcze zostać jeden dzień w Malezji i odwiedzić Georgtown (słusznie nalegał Stefan).
Zostawili nas przy terminalu z promami, gdzie jednocześnie znajduje się olbrzymie centrum dowodzenia autobusowego. Zanim przeprawiliśmy się, zjedliśmy lancz. Była to dobra decyzja, gdyż wtedy właśnie poznaliśmy australijskiego turystę, który nam powiedział, że za chwilę idzie na pociąg, odjeżdżający do granicy z Tajlandią. Bardzo nas ucieszyła ta wiadomość, bo facet z Ipoh na dworcu kolejowym, nie był łaskaw nam o tym wspomnieć i jakkolwiek staraliśmy się bardzo przejechać ten kraj pociągiem, to dzięki przebiegłości kolei, nie dało się tego zrealizować.
Pożegnaliśmy się z Simonem i udaliśmy się na prom. Gdy dobijaliśmy do portu, mieliśmy wrażenie, że wyspa jest jakimś molochem zabudowanym wieżowcami, przypominała trochę Singapur. Drapacze chmur i zabudowania portowe- pierwsze co się tu widzi. Jednak gdy opuści się terminal, od razu wchodzi się w zaskakująco przytulne uliczki, pochowanie gdzieś w tej betonowej dżungli. Postkolonialna architektura sprawiła, że było tu klimatycznie i można było się błąkać po mieszaninie uliczek dzielnicy chińskiej i indyjskiej. Do tego trwały obchody jakiegoś festiwalu – coś jak dni Georgetown, więc udało nam się trafić na chiński teatrzyk. Podobnie jak z kukiełkami strona dźwiękowa jest ciężka do strawienia na dłuższą metę, ale widowisko zajawkowe (jak mawia Neti). Miasto Jerzego okazało się dobrym wyborem, niestety nie mieliśmy wystarczająco czasu na dokładniejszą eksplorację. Polecamy. Brzmi jak z przewodnika, co nie?:)
Praktyczne:
Koszt autobusu z Cameron Highlands do Ipoh to 10,30 RM
Koszt autobusu z Cameron Highlands do Georgtown to 30 RM
Koszt przeprawy promem na wyspę 1,20 RM od osoby (w obie strony), można również dostać się na wyspę mostem.
hoteliki w Chińskiej dzielnicy, około 15 minut marszu z przystani promowej (są też autobusy, ale nie używaliśmy)są liczne i trzeba pooglądać. Jeśli chcecie mieć ciszę to odradzam