.Właściwie nie wiem czy byliśmy bardzo zdziwieni, gdy dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg jest opóźniony o 7 godzin. Jakoś podświadomie byliśmy przygotowani na takie rewelacje. Więc po wstępnej irytacji, zaadaptowaliśmy dworzec do naszych potrzeb użytkowych i tam spędziliśmy najbliższe godziny. Marny i nieciekawy był to czas. Stefek czytał sobie książkę, ja natomiast skupiałam całą siłę woli na zatrzymanie w organizmie zjedzonego posiłku. Ze śniadaniem się nie udało, ale wielka była moja radość, gdy mój żołądek zaakceptował tosty z masłem, które pozwoliły mi przetrwać do wieczora. Tosty przyrządził uczeń drugiej klasy podstawówki, stojąc po kostki w wodzie bo mama płukała wężem lodówkę. Ale były smaczne.
Pociąg przyjechał o godzinie 19. Czyli najgorzej jak to możliwe, za pół godziny się ściemniało. Już wolelibyśmy, jechać całkiem po nocy, niż jeszcze widzieć, co tracimy za tym przejazdem.
Początkowo mieliśmy pokonać całą trasę pociągu w ciągu 2 dni, ale z racji tych opóźnień, musieliśmy rozłożyć ją na 3 dni. Dwie godziny zajął dojazd do Kuala Lipis- niewielkiego, ale bardzo przyjemnego miasteczka z post-kolonialną architekturą. Akurat gdy dojechaliśmy, zaczęło padać. Jakież to typowe. I tu pojawił się nowy problem- jesteśmy ostatnio nieustannie zaskakiwani z każdej strony- otóż chińskie hoteliki, na które liczyliśmy, były pozamykane na głucho. Nie mieliśmy pola manewru, musieliśmy udać się do jedynego otwartego Guest House Appu. Czy jakoś tak. Hinduski nieład, pokój tonora, brak okna, duchota. Ale wyboru nie było, 3 z 5 hotelików w pobliżu były zamknięte, a czwarty pełny. Właściciel natomiast pomocny i w porządku. Nawet gdybyśmy chcieli znaleźć miejsce na rozbicie namiotu, to byłoby to niemożliwe, bo już cały wieczór i noc lało. Jesteśmy w końcu w dżungli.