Dzień na wsi zaczyna się od pierwszej modlitwy, a dla co po niektórych leniwych, od wschodu słońca. Także od wczesnego ranka mogliśmy słyszeć wrzaski dzieciaków, koguty i udręczoną kozę. Nie było rady, musieliśmy wstać.
Najpierw krótki spacer wzdłuż ryżowych pól, a potem śniadanie- ryż, sos fistaszkowy, tofu, zielenina i nóżki kurczaka. Smaczne i pożywne, ale nieprzyjemne przeżycie o poranku. Innym śniadaniowym standardem, jest rodzaj owsianki z rozwodnionego ryżu z kawałkami kurczaka.
Jako, że dziwnie czuliśmy się w towarzystwie naszego gospodarza (jakkolwiek sympatycznego)- nie wiemy czy sobie nie spasowaliśmy, czy to kwestia różnic kulturowych- zaraz po śniadaniu opuściliśmy wioskę. Dostaliśmy podwózkę na skuterach i złapaliśmy pociąg do Surabayi- spóźniony o godzinę, ale i tak o dziwo dojechał do miasta zgodnie z rozkładem. Podróż minęła nam szybko, w towarzystwie plastusiowych dziewczyn. Musicie bowiem wiedzieć, że kobiety indonezyjskie charakteryzują się wydatnymi, pięknymi ustami i niezwykle odstającymi uszami, przywodzącymi nam na myśl plastelinowe ludziki. Mniemamy, że rodzice je lepią, a kiedy są niemowlakami, to rozciągają im uszy na szerokość kołyski.
Na stacji, gdzie wysiedliśmy panował chaos i ataki przedstawicieli różnego rodzaju transportu.
W końcu, na parkingu dogadaliśmy się z jakąś rodziną, żeby nas wywieźli do najbliższego hotelu. Hotel obskurny, tanie pokoje zajęte, są tylko takie za 100000 INR. Postanawiamy szukać na własną rękę. Ktoś podrzuca nam nazwę jakiegoś hotelu, zapuszczamy się w ciemne uliczki, które donikąd nas nie prowadzą. W jednym z zaułków, pytamy gdzie powinniśmy pójść, a po chwili przesympatyczni ludzie proponują, że nas podwiozą. Wsiadamy na skutery, myśleliśmy, że to będzie gdzieś w okolicy, a tymczasem oni nas wiozą do innej dzielnicy. Mało tego, objeżdżają z nami wszystkie hotele i jeszcze zabierają nas na stacje kolejową, żeby upewnić się, czy możemy na niej kupić bilety na poranny pociąg. Brak nam słów. Jeszcze próbowaliśmy zaoferować im pieniądze za podwiezienie, ale oni tylko cały czas powtarzali, że są przyjaciółmi i chcą tylko pomóc. Byli fantastyczni!!!
Hotel Irian w którym musieliśmy zostać, był przykrym doświadczeniem (ale jakżeż cennym). Syf, brud, karaluchy, obsługa do bani. W okolicy hotele przepełnione, a nawet jeśli mają wolny pokój, droższy, to nie chcą obniżyć ceny. Zrezygnowani zrzuciliśmy plecaki i poszli znaleźć miejsce na kolację. Trafiliśmy na naleśniko- gofry, z których ponoć Surabaya słynie- znów nie doczytaliśmy przewodnika. Wypiekane są z ciasta z wiórami kokosowymi, smarowane masłem, do tego dodawany cukier puder, czekolada i..ser żółty. Pan, który nam o tym opowiadał przyjechał specjalnie 6km:) Natomiast przed pobliskim centrum handlowym trwały występy lokalnych zespołów. My trafiliśmy na muzykę w stylu ska i mogliśmy się pogapić, jak się bawi tutejsza młodzież. Tańczyli, robili wężyki, podskakiwali, włączyli nawet do zabawy skuter. Kapela była naprawdę energetyczna. Warte zobaczenia.
Stefan wrzucił jeszcze zupkę (znów zaczęło potwornie lać, więc schroniliśmy się pod ulicznym parasolem – patrz foty. Zupa na rybie gotowana, z dodatkiem makaronu, kurczaka, zielonego i lemonki. Pożywne). Następnie wróciliśmy do naszej nory, która niezmiennie przywodziła na myśl zapomniany psychiatryk;)
Praktyczne:
-Pociąg do Surabaii za dwie osoby to 42000 INR (przy czym po raz kolejny dowiedzieliśmy się, że przy okazji świąt, czy dni wolnych, ceny są w stanie wzrosnąć o 20%)
-Hotel Irian, rzut beretem od stacji kolejowej Kota i wielkiego kompleksu shopingowego z Carrefour'em. Koszt noclegu za pokój dwuosobowy ze wspólnym mandi to 70000 INR.