Niespodzianka o poranku. Okazało się, że w cenę noclegu wliczone jest śniadanie- czyli naleśnik z bananami i ananasem, oraz różne owoce na talerzu obok. Co nie przeszkodziło nam zjeść jeszcze srabi, czyli placuszków z bananami i czekoladą. Tak pożywieni, ruszyliśmy szukać internetu- to wszystko dla Was!! Wokół kafejki, ale my chcemy załączać wpisy, więc musimy znaleźć WiFi albo kabel. Ostatni kabel widziano na Cabel Beach, a wszystkie hot spoty trafił szlak.
I tak też maszerowaliśmy klnąc siarczyście, kupując w międzyczasie banany, sprawdzając ceny dyktafonu (drogo panie, drogo!)i szukając centrum shopingowego, w którym ponoć jest internet. Wszystko to zajęło nam więcej czasu niż przewidywaliśmy, głównie dlatego, że zasięgnięcie każdorazowo informacji, przeciąga się nieraz do 10 minut i zaangażowania przynajmniej 5 osób wokół. Gdy w końcu dotarliśmy do rzeczonego Grand Mall (nazywanego również green mall i blue mall) , usadowiwszy się na mrożonej herbacie i tofu z warzywami, okazało się, że net ślimaczy, zwalnia, nie załadowuje jak trzeba i takie tam.
Ale jako, że niedawno przeczytaliśmy (!) pewien światły poradnik o tym, że nie należy się „pocić nad małymi sprawami, a życie składa się właśnie z takich spraw”, więc postanowiliśmy się tym nie przejmować.
Po 3 godzinach wzięliśmy rowerowego, zajechaliśmy do naszego Agusa, żeby się pożegnać i kolejnym rowerowym dojechaliśmy do stacji autobusowej. Niby zaraz miał być autobus, niby niby, niby nóżki. A skończyło się tak, że czekaliśmy ponad godzinę, a w międzyczasie jeszcze lunęło. Bo jak to tak, dzień bez deszczu.
W owych strugach i po ciemności dojechaliśmy do Masaranu, gdzie na nas czekał Sukas z Couch Surfingu, żeby nas zabrać do swojej wioski z polami ryżowymi.
I tak odbyliśmy naszą pierwszą przejażdżkę na motorach. Ja z Sukasem, a Stefek z motocyklowym do wynajęcia.
W wiosce już głucho i ciemno. Czeka na nas osobny domek z kamienia, który Sukas zbudował dla swoich gości. Odwiedzamy dom rodzinny, który jest budowlą tradycyjną, czyli szkielet bambusowy, gliniane dachówki. Centrum domu stanowi duża pusta przestrzeń, po bokach malutkie pokoiki, z tyłu kuchnia-palenisko, a za domem ogródek. Na stropie co chwilę pojawiał się szczur, jak również na ziemi, przy workach z ryżem. Nic do szczurów nie mamy, ale kiedy podano nam kolację, to wizja tych gryzoni w okolicach kuchni ograniczyła nasze regularne i tradycyjne obżarstwo. Aczkolwiek kolacja była prosta i pyszna. Ryż, sos z orzeszków ziemnych i chilli, omlet, oraz zielenina, nieznanego rodzaju. I tak wygląda jadłospis codziennie. Trzy razy dziennie ryż, ze zmienionymi dodatkami- zawsze występuje sos z prażonych fistaszków.
Jedną z problematycznych kwestii były zapuszczone paznokcie u kciuków naszego hosta. Coś niewiarygodnie obrzydliwego. Zapytaliśmy go po co i dlaczego. Okazało się, że kiedyś miał wszystkie paznokcie takie długie, ale teraz zostawił sobie tylko kciuki, bo było trochę niewygodnie. Prosty powód, zapuszcza, bo uważa, że to jest fajne. Żeby sprawa była jasna, nie jest to żadne dziwactwo na tle pozostałych indonezyjskich mężczyzn. Taki pazur dobra rzecz. Wyjaśnienie dodatkowe: długie paznokcie ( jakkolwiek obrzydliwe) są swoistym wyznacznikiem statusu – posiadanie ich oznacza, że nie wykonujemy pracy fizycznej. Takie zwyczaje. O tym nasz Sukasz nie wspominał, ale my jesteśmy przebiegli:)
Chwilę jeszcze pogwarzyliśmy i udaliśmy się do snu.
-Nite nite..
-Nite nite- odpowiedziały szczury.