Nasz Andrew był bardzo ciekawym i nietypowym Australijczykiem. Nie posiadał samochodu! Rowery i przyczepka. A jak potrzebował dostać się do Perth, to na stopa jeździł. No i zajmował się ochroną środowiska, samowystarczalnym gospodarowaniem zasobami, i takimi różnymi.
Oprócz tego uprawiał taj-czi, medytował i tym podobne. Nie miał też telewizora. Dla nas była to miła odmiana.
Czas w Geraldton, uznaliśmy za pobyt sanatoryjny, czyli zwieranie sił oraz szyków przed Azją.
Dni spędzaliśmy nad wyraz bezproduktywnie. A to książeczka, film, a to herbatka, a to jakiś komputer, a to trzeba pojechać do sklepu, bo się zapasy skończyły.
Wtedy braliśmy rowery, zjeżdżaliśmy z naszej chatki do stóp woolworths'a w okolicach godziny 17, czyli tuż przed zamknięciem, aby nabyć produkty, które o tej godzinie często bywają już przecenione.
W ten sposób mogliśmy się uraczyć pieczonym kurczakiem, z którym ukrywaliśmy się na balkonie naszej chatki:) A to dlatego, że Andrew od 10 lat jest wegetarianinem, więc zapewne zapach pieczonej kury, roznoszący się po całym domu mógłby go doprowadzić do szaleństwa.
Musieliśmy się trochę nagimnastykować- pajacyki, rowerki, zwisy na drążku- żeby wymyślić kolację dla naszej trójki, ponieważ Andrew -dla utrudnienia- zaczął parę tygodni temu stosować surową dietę (raw diet). Rezultaty były bardzo zadowalające.
Na czas pobytu zakupiliśmy wreszcie box (cask czyli helmet) wina- czyli dwa litry za $10. Stefan się raczył, mnie zupełnie nie smakowało. Jemu też specjalnie nie smakowało.