Poranek chłodny, taka odmiana. Przynajmniej śpi się lepiej. Pakujemy namiot, Phil częstuje koperem. Po chwili wyruszamy na trasę. Dołazimy na wzgórze, z którego widok jest całkiem przyjemny. Znów udaje nam się wypatrzyć delfiny:)
Po jakimś kwadransie jedziemy z wyjątkowo uprzejmym Brytyjczykiem, który zabierze nas do Northampton. Jedzie nawet do Geraldton, ale my planujemy lancz w naszej ulubionej mieścinie. John zatrzymuje się przy red bluffie (słynny punkt widokowy) oraz szuka z nami odpowiedniego miejsca by sfotografować różowe słone jezioro.
Wysiadamy w Northampton, gdzie siadamy na ławce i czytamy nasze harlekiny, obserwując ludzi i powolne życie w tej dziurce. Około 15 stajemy na stopach. Pół godziny i jedziemy z Vivienne Christmass do Geraldton, gdzie ma ona odebrać swoją córe po treningu netball'a ( kto wie co to za gra?). Nasza Vivienne jest dyrektorką szkoły i niedawno zostawił ją mąż (to dość częsty scenariusz w Australii). Sprawdzamy adres naszego następnego CS gospodarza i jedziemy. Andrew napisał, że mieszka w Heritage Cottage, które to zazwyczaj są zabytkowymi budynkami.
I tak też wygląda ten, który odnajdujemy. Zgodnie stwierdzamy, że niemożliwe by ktoś tam mieszkał i ruszamy do Makersa (jak to mówi Viw) by sprawdzić wiadomości mejlowe. Jest mejl od Andrew, ze wszystko ok i mamy przyjeżdżać. Po zdzwonieniu się wszystko się wyjaśnia. Owszem, Andrew mieszka w tym niesamowitym domu. I my tam zamieszkamy. Gdyby nie Viviene i jej pomoc, nie było by nam tak łatwo, gdyż Geraldton w porównaniu z ostatnio odwiedzanymi miejscami jest kolosem. Ma ponad 20 tys mieszkańców, więc w nomenklaturze zachodniej Australii jest 'city'. Na dziś wieczór średnio nam się to podoba. Za to wyjątkowo podoba nam się nasza nowa magiczna miejscówa i jej gospodarz.
Till next time...