Wykaraskujemy się z namiotu, uściski z Pamelą i Dennisem i zagadujemy do ludzi przy stacji benzynowej. Planujemy opuścić zatokę i powoli kierować się dalej na południe.
Dostrzegamy naszą ulubioną Toyotę Camry na horyzoncie i w te pędy się za nią udajemy.
Był to słuszny wybór. Samochodem jedzie starsza para Szkotów i nie mając zbyt dużego pola manewru- siła tkwi w odpowiednio zadanym pytaniu- muszą nas zabrać :)
Myśleliśmy, że pojedziemy z nimi tylko do Canavron, ale John mówi, że jadą do Monkey Mia. Jest to kolejna zatoka, do której planowaliśmy się wybrać, gdyby tylko udało nam się kogoś tam złapać. Cały ambaras w tym, że Monky Mia nie znajduje się przy głównej drodze, co w naszym wypadku zawsze stanowi utrudnienie. A tu proszę, co za niespodzianka.
Bardzośmy się ucieszyli, że w takim komforcie uda nam się objechać następne 500km. Do tego jeszcze miłe towarzystwo Irin-psychoterapeutki i Johnego- inżyniera. Pierwszy raz od 3 tygodni Stefan wyjął windstopper'a i przywdział na głowę pompona. A czemu? A bo pani uznała, że klima ma chłodzić i po tym jak zdarła Stefanowi z czoła skalp (z resztek włosów), ubrał się jak na naszą jesień.
Niestety, z niewiadomych dla nas powodów, nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Wszelkie punkty widokowe były omijane szerokim łukiem. Nawet nie rzuciliśmy okiem na Canavron, co ma jedno milowe (buty) molo. A co mnie najbardziej ubodło, nie zatrzymaliśmy się nawet przy plantacjach owocowych (banany,mango,pomarańcze), przy których bezpośrednio można było kupić owoce, jak mniemamy w dobrych cenach. Wzdychaliśmy znacząco i napomykaliśmy półgębkiem o możliwości przejechania przez miasto, Stefan nawet zemdlał, niestety na nic się to zdało.
W ten sposób już przed godziną 14 dojechaliśmy do Monkey Mia, które słynie z porannego popasu delfinów. Wjeżdża się na teren resortu i należy uiścić opłatę, ponieważ jest to rodzaj parku narodowego. Pożegnaliśmy się ze Szkotami i poszliśmy posiedzieć w cieniu palmy przy plaży.
Rozbiliśmy namiot i odbyliśmy kąpiel. Strasznie słona woda, dzięki której Stefan mógł bawić się w „trupa”. Gdy już osuszaliśmy się na brzegu, niedaleko plaży pojawiły się delfiny. Jak zgodnie stwierdziliśmy, pojawiły się, by przypieczętować nasze uczucie!! :) I gdy ruszyliśmy na spacer ku zachodowi, siedząc na cypelku znowu pojawiły się butelkonose! Mogliśmy je podziwiać na tle czerwonego nieba, osiągnąwszy siódmy poziom wtajemniczenia w kiczu.
Praktyczne:
- Koszt wjazdu na teren resortu to $8 za osobę dorosłą, $3 za dziecko, $15 za rodzinę. Kiedy myśmy wjeżdżali,nikogo nie było, tylko „uczciwe puzderko”, gdzie się wkłada kopertę z należnością.
- Koszt kempingu to $14 od osoby ( unplugged -bez prądu)
- Na terenie kempingu znajdują się kran z pitną wodą, w kuchni jest woda gruntowa-czyli słonawa.