Bolesny poranek. Ruszamy. Dotarcie do głównej drogi i następnego miasta oddalonego o 40km zajmuje nam ponad 3h. Pierwszy ( i nie ostatni, jak się okaże) raz jedziemy wanem. Marysia z tyłu na materacu. Powozi świeżo upieczony pielęgniarz z Perth, który przyjechał do Darwin do pracy i dziewczyny, która w międzyczasie po 5 latach ich związku zmieniła zdanie i już go nie chciała. W Adelaide River poczekaliśmy kolejne dwie godziny i podwozi nas pracownik kopalni złota, co to pracuje 6 miesięcy w Oz, żeby następne 6 spędzić ze swoją tajską żoną. Kto zna Tajlandię, wie jak takie małżeństwa się kończą.
Wysadza nas na małej stacji, w pięknej okolicy. Nic tam nie ma. Po 10 minutach podjeżdża kamperwan, ale w środku są dwa dzieciaki więc nawet nie machamy. Po chwili podchodzi do nas Jenni z Sam'em na rękach i zaprasza do środka, jeśli tylko chcemy i nie przeszkadza nam, że jadą wolno. Nie przeszkadza. Zasiadamy na tyłach kamperwana, jak w wagonie pierwszej klasy. Wspaniale. Mają znaleźć kemping jeszcze przed Katariną, ale rezygnują z powodu ewentualnego wylania rzeki, którą muszą przekroczyć. Jedziemy więc razem do Katherine. Po zakupach podwożą nas na wylotówkę. Żegnamy się, ale jako że oni następnego dnia jadą w tym samym kierunku, mówimy sobie raczej ”see'ya”. Są bardzo fajną rodzinę i nie mielibyśmy nic naprzeciwko, gdybyśmy mogli kontynuować z nimi podróż.
Jeszcze jadąc przez miasto, przed nasz samochód wbiegają dwie Aborygenki. Jedna dogania drugą, zdziera z niej ubranie i chce ją lać kijem. Odjeżdżamy. Taki miejscowy folklor. Nie wolno się wtrącać, bo obydwie zwrócą się przeciwko tobie. Przechadzamy się wśród domków w „lepszej dzielnicy”. Zza płota pan zapytuje co robimy za jego płotem. Wyjaśniamy. Prowadzi nas do pokoju, gdzie mamy łóżko i prysznic:) Znowu?:)
Jego żona pracuje w odległych społecznościach aborygeńskich jako koordynator osób niepełnosprawnych. Rozmawiamy o wielu sprawach. Pokazuje nam swoje zdjęcia, które są jej pasją. Niektóre są naprawdę niezłe. A na zakończenie dostajemy zaproszenie do ich nowego, podświetlanego na niebiesko basenu. Marysia już śpi, a ja ciągle nie potrafię powiedzieć stop:) Znacznie gorzej znoszę te temperatury i basen jest cudowną ulgą. Właściciele twierdzą, że jest wręcz nieodzowny. Jeszcze prysznic z mrówkami (walczę z nimi zacięcie) i lektura „Dzikiej Świni” do poduszki i wspaniały sen we właściwej temperaturze.
Jeden z żartów Nowozelandczyków polegał na mówieniu nam, że bardzo spodoba nam się Australia, ale nie Australijczycy. Póki co wydaje nam się, że jest wręcz przeciwnie.