Poranek, krakersy, herbata i marsz na drogę. Idziemy z plecakami, mija nas duża ilość samochodów, ale nikt się nie zatrzymuje. Dopiero gdy dochodzimy do kolejnego skrzyżowania, okazuje się, że mijające auta jechały na wysypisko śmieci albo do miejsca piknikowego. Teraz przynajmniej nie mamy wątpliwość, kto sprząta podwórko, a kto jest świnia (dzika) i nas nie zabiera;)
Po ok 3 godzinach na horyzoncie pojawia się znajomy campervan. To Jenni i Tim! Wskakujemy na pokład i w luksusach pierwszej klasy jedziemy z nimi do Timber Creek. Cała rodzina jest super. Chłopcy są nad wyraz spokojni, a Jenni i Tim są mądrymi i super serdecznymi ludźmi. Ze zdziwieniem dowiadujemy się, że oboje mają już 40tkę, chociaż wyglądają znacznie młodziej i znacznie bardziej beztrosko :) Jenni wcześniej dużo podróżowała, pracowała m.in. jako opiekunka do dzieci we Włoszech, a potem w biurze podróży. Tim natomiast siedzi w górnictwie, ale marzy mu się w niedługim czasie to porzucić i zająć się farmą, należącą do jego ojca.
Na jednym z postojów dzieje się coś dość dziwnego i zabawnego. Zazwyczaj podjeżdżający motocykliści wyglądają trochę inaczej niż pan, który zawitał na nasz parking:) Dowiedziałem się, że jedzie z Broome do Darwin ( ponad 1000km ) na swojej motorynce. Bezpieczna prędkość to 50 km/h. To dopiero sposób na australijskie dystanse:)
Po godzinie czwartej dojeżdżamy do Timber Creek, zajazdu z polem campingowym. Chociaż wcześniej Tim planował, że będziemy kampować na dziko, decydują się jednak zostać w caravanparku. A to dlatego, że noce są tak nieznośnie duszne i parne, że trzeba się podłączyć żeby w nocy chodziła klima. Zresztą w ich camperze, pomimo tego, że są 4 miejsca do spania, to tylko jedno podwójne łóżko ma nad sobą klimatyzację. W związku z czym wszyscy w czwórkę muszą się tam zmieścić.
Przy road housie jest informacja, że o godzinie 17 odbywa się karmienie krokodyli przy mostku za polem kempingowym. Czyż to nie kusząca wizja?! Niestety obsługa mówi, że to jeszcze mokry sezon, a zwierzaki karmią tylko w suchym. No dobra, ale skąd krokodyle mają o tym wiedzieć.
Więc zaraz udajemy się nad rzeczkę i po chwili wypatrywania, dostrzegamy zadarty nos i parę ślepi. Co za niesamowite stworzenia. Po chwili widzimy jeszcze kolejne trzy. Są absolutnie rewelacyjne i przerażające zarazem. Pyski unoszą się lekko nad wodą ale gdy tylko usłyszą jakiś hałas to zaraz dają nura.
Na Stefanie robił wrażenie głównie basen,w którym się pławił godzinami. Jako, że nasz namiot jeszcze nie posiadł klimatyzacji, a basen był otwarty także w nocy, Stefanek mógł się w środku nocy, zlany potem, schłodzić w tym przybytku.
Wieczorem było wielkie żarcie, czyli zaproszono nas na barbie. Stefan miał swój udział w przygotowaniach. Na kolację mieliśmy steki, kiełbaski i owoce morza z grilla! Objedliśmy się jak bąki. Posiedzieliśmy przy winku i potoczyli do namiotu.