O 9 umówiliśmy się przy samochodzie. Nasi sąsiedzi z miasta partnerskiego zapytali nas, czy mamy ochotę zrobić najdłuższą, 3 godzinną trasę. Ależ owszem, ależ tak. Przybyliśmy pod kanion, parking pełen samochodów i autobusów.
Nie ma wyjścia, trzeba dołączyć do tego potoku ludzi. Przed rozpoczęciem szlaku znajdują się dwa krany z pitną wodą. Na tabliczkach zaleca się picie 1litra wody na godzinę. Jest skwar i duchota.
Trasa prowadzi przez kilka punktów widokowych i rozpoczyna się stromym podejściem. Okremowaliśmy się, zakryli łby i ruszyli z butelką pod pachą. Od połowy szlaku zaczęło się chmurzyć i pod koniec nawet odrobinę kropić. Kanion jest fantastyczny, tym bardziej, że był to mój pierwszy kanion. Stefan już jest z kanionami obyty.
Trasa zabiera de facto 2h. Chyba, że ktoś drobi w miejscu. I skubie trawę, wydłubując chlorofil.
Po kanionie mkniemy do Uluru, Zaczyna okropnie lać. Bardzo słaba widoczność drogi.
Po chwili zaczyna się gradobicie, która sprawia, że chce nam się płakać i na przemian śmiać. Czy to się dzieje naprawdę?! Jesteśmy w najsuchszym rejonie Australii, na stacji benzynowej mówią nam, że od 5 lat nie widzieli tu deszczu. Robi się grząsko, błotniście, obrzydliwie. Prognoza na najbliższe dwa dni to ulewy i burze. Nie wiemy co właściwie należałoby teraz zrobić. Przez moment rozpatrujemy zostanie i przeczekanie na owej stacji- ostatnia przez Uluru- ponieważ oferuje darmowy camping i prysznice. Gunter z Renete też mają kwaśne miny, jest czwartek, a oni w sobotę rano mają samolot z Uluru do Perth. Ale jedziemy dalej. Powolutku zaczyna się przejaśniać. Gdy zostaje nam około 100km, nie ma śladu po deszczach, niebo jest błękitne.
Późnym popołudniem dojeżdżamy. Nasi znajomi rozpakowują bagaże i niedługo zbieramy się do punktu widokowego na zachód słońca. Przejeżdżamy przez bramę parku narodowego, gdzie natrafiamy na mało pożytecznego i rozgarniętego strażnika. Przy punkcie widokowym są już tłumy. Trwa tu prawdziwy piknik. Ludzie robią sobie kolację, siedzą na dachach samochodów i na wędkarskich krzesełkach. Trudno znaleźć się z tym gigantem sam na sam. Góra robi miażdżące wrażenie. Jest nam tam dobrze i czujemy się szczęśliwi, że udało nam się tu dojechać i spełnić jeden z dwóch celów australijskich- jeden to Uluru, a drugi to zobaczyć koale na dziko. Zrobione!Światło wydziwia cudactwa i zmienia kolory skały. Dziwnie patrzeć na to wszystko i uwierzyć, że tam jesteśmy. Jeszcze to do nas wszystko nie dotarło. Wracamy do resortu i zostajemy na noc na campingu, w mniej niż poprzedniej nocy legalny sposób.
Praktyczne:
-opłata za wjazd na teren parku narodowego Uluru wynosi $25, bilet przysługuje na 3 dni (strażnicy nie wykazują dobrej chęci)
-jeśli bilet zakupi się po godzinie 14, to przysługuje „darmowe” popołudnie i 3 dni liczą się od następnego dnia