Chyba przypadliśmy sobie do gustu z naszymi znajomymi, bo znów spędzamy razem dzień. Udajemy się pod Uluru by rozpocząć 10km obejście monolitu. Są i tacy, którzy się na niego wspinają, pomimo próśb parku, o uszanowanie góry jako świętego miejsca Aborygenów. Jak również pomimo ostrzeżeń, podejście jest strome i wielu ludzi tam zginęło, albo zostało poszkodowanych. Cóż.
Gunter znika nam z oczu, a my ruszamy razem z Renete, z którą bardzo fajnie spędza się czas. Jest gorąco, bezchmurnie. Góra z bliska zaskakuje z każdym zakrętem. Wcale nie jest taka gładka i jednolita, jak nam się wcześniej wydawało. Podczas trasy co jakiś czas są tabliczki informujące, że w danym miejscu nie wolno robić zdjęć i nie wolno zbliżać się pod skałę, ze względów religijnych. Staraliśmy się tego przestrzegać, aczkolwiek oznaczenia nie były jednoznaczne i nie bardzo wiedzieliśmy o które akurat fragmenty Uluru chodziło. Po drodze znajduje się jeden punkt z wodą pitną. Ale nie radzimy na nim polegać, bo jeden z dwóch kurków był już wysuszony. Po 6,5km mieliśmy dość. Dopadło nas straszne zmęczenie, zapewne wynikające z tego, że nie zjedliśmy porządnego śniadania,Qa li i jedynie kawę mrożoną. Więc dowlekliśmy się do końca.
Jakkolwiek trasa niesamowita, można zobaczyć oryginalne malowidła aborygeńskiego, jak również schłodzić się w rewelacyjnym wąwozie, to te 10km w tamtejszych warunkach klimatycznych wyżynają człowieka jak gąbkę (sponge bob!with apple juice).
Gdy wróciliśmy na parking, zrelaksowany Gunter czekał w samochodzie... Okazało się, że nie obszedł całej trasy (są też krótkie szlaki do punktów widokowych), za to wrócił do resortu, napoił się piwem i zjadł krewetek :)
Decydujemy się na 2 godziny relaksu, które spędzamy w wychłodzonej recepcji. W tym czasie spotykamy polskie małżeństwo z 16 letnim synem. Stef chwilę z nimi gada i umawiamy się na następny poranek, że zabiorą nas na wschód słońca.
Następnie z Renete i Gunterem jedziemy zobaczyć the Olgas (Kata Tjuta). Równie imponujące, acz potraktowane po macoszemu. Mało kto właściwie o nich słyszał. A naprawdę są warte uwagi. Jesteśmy ciągle wymordowani po 3,5h wokół Ayers Rock, więc robimy tylko krótki spacer i podjeżdżamy do punktów widokowych. Kończymy na zachodzie słońca pod Uluru.
Musimy się wyprawić do marketu, żeby podreperować nasze fizyczne samopoczucie. Wypijamy dwa litry mleka, zjadamy banany i czekoladę. Już lepiej. Na wieczór spotykamy się z naszymi znajomymi żeby się pożegnać. Mamy dla nich niespodziankę na śniadanie, po którym wylatują do Perth. Spędzamy super wieczór i zdecydowanie za późno, bo po północy (o 5 trzeba wstać na wschód) kładziemy się spać.