Już o 8 stoimy na baczność przy drodze. I tak sobie stoimy. Śpiewamy piosenki, uprawiamy streching, Stefan opatentowuje siatkę na muchy zrobioną poprzedniego wieczoru. Działa, ale wiatr stawia ją przed ciężką próbą. Chłodny wiatr, który wieje cały czas sprawia, że czekanie nie jest aż tak uciążliwe. Po 2 godzinach postanawiamy zacząć iść. Pół godziny w jedną stronę , pół godziny z powrotem.
Chyba nie wyglądamy wystarczająco beznadziejnie, bo nikt nam się nie zatrzymuje. Zaczynamy trasę powrotną do skrzyżowania, z którego wyruszyliśmy- oczywiście gdy widzimy nadjeżdżający samochód, zmieniamy kierunek :) Oklapnięci wyciągamy po raz setny kciuk, samochód znów nas mija z zawrotną prędkością. A po chwili patrzymy, auto po nas wraca. Pan jedzie do pracy w Coober Pedy. Mówi, że raczej się nigdy nie zatrzymuje, ale nie chciał nas zostawiać pośrodku drogi. Jak miło.
Sympatycznie sobie konwersujemy. Ron mieszka w jednym z tych domów, które są wykopane we wzgórzu. Myślimy, że jest górnikiem, bo miejscowość do której zmierzamy słynie z kopalni opalu, ale on zaprzecza. Mhhh. Dowiadujemy się również, że mieszka tam bez żony, która razem z dziećmi jest w Port Augusta a on do nich dojeżdża co dwa tygodnie na 5 dni. Bardzo to było intrygujące.
W końcu po kolejnych paru dziesięciu kilometrach Ron przyznaje się, że jest … oficerem policji. Zamarliśmy na moment onieśmieleni. W takim towarzystwie jeszcze nam nie było dane podróżować. Zaczynamy więc dopytywać, jak wygląda praca na posterunku policji pośrodku pustyni. Największe problemy sprawiają Aborygeni.
Najczęstsze przyczyny interwencji to przemoc domowa, bijatyki na ulicy, nadużywanie alkoholu. Co do bijatyk, to piorą się równo, mężczyźni z mężczyznami, kobiety z mężczyznami. Co ciekawe, w tym ostatnim starciu, to bardzo często kobiety wygrywają. I nawet nas to nie dziwi, bo jak mieliśmy okazję poobserwować Aborygenów, mężczyźni są marnej, chuderlawej postury, natomiast kobiety są krępe i często wyższe. Z nieznanych dla nas powodów, kobiety mają często obfity zarost na twarzy... Głupio nam zapytać dlaczego. I nie wiemy właściwie, kogo mielibyśmy o to zapytać.
Podczas drogi przysnęłam na chwilę i przebudziłam się w momencie, kiedy Ron mówił, że możemy zatrzymać się u niego na noc w domu. Nie wiem co tam znowu Stefek do niego zagadał, że dostaliśmy takie zaproszenie, ale już za chwilę wchodziliśmy do podziemnego domu, który de facto, nie jest pod ziemią, ale we wzgórzu. Tak, że frontowa ściana jest widoczna z zewnątrz, drzwi i dwa okna. Reszta pomieszczeń jest pozbawiona światła dziennego. Mieszkanie wygląda właściwie jak jaskinia, co dobrze widać na zdjęciach.
Ron oporządził się do pracy- gdy nas zgarniał z drogi miał japonki, krótkie spodenki, t-shirt, ciemne okulary, zarost- swoim out fitem wprawił w osłupienie. Chłop 197 cm, szerokie bary, mundur jak spod igły i okutany w pas z bronią wszelkiego rodzaju. Przełknęliśmy głośno ślinę i zaraz zrobiliśmy sobie razem zdjęcie. Nie dziwota, że Ron się sprawdza na tutejszym posterunku policji, bo swoją posturą zamraża ofiarę na 60 sekund.
Podwiózł nas do miasteczka, a sam udał się do pracy na wieczorną zmianę.
Miasteczko jest dziwne. Na chodnikach i trawie siedzą Aborygeni. Wszędzie wala się sprzęt górniczy. Parę budynków jest zbudowanych w sposób tradycyjny, ale większość znajduje się we wzgórzach. Nie wiemy które domy był najpierw, wiemy natomiast, że koszt klimatyzowania pomieszczeń tradycyjnych jest zbyt wysoki, dlatego taniej jest mieszkać we wzgórzu. W takim mieszkanku utrzymuje się stała temperatura 24 stopnie. Z dużą przyjemnością wchodzi się do niego, z rozbuchanej dusznej pustyni.
Centrum składa się głównie ze sklepów-galerii, hosteli, są też dwa supermarkety z cenami zaporowymi. Ale jako, że dbać o siebie musimy, zakupiliśmy makaron, szpinak i śmietanę by uważyć u Rona kolację. Stefan pod pozorem deseru dla nas wszystkich, zakupił truskawkowego cheescake'a ( zżarł połowę sam!).
Stawiamy się na posterunku policji. Mamy dostać podwózkę do domu. Zajeżdżamy z klasą radiowozem policyjnym. Gotujemy kolację, odkładamy porcję dla gospodarza, raczymy się winem i przecenionym z powodu przeterminowania, napojem gazującym lift (ohyda). Na deser wspomniane ciasto- czyli ochłap dla Gryfa:)
Rozkładamy się przed telewizorem. Trafiamy na „Friends”, odcinek w którym matka Chandlera całuje się z Rossem- Stefan twierdzi, że jeszcze nigdy go nie widział.
Jest też wybitny film z Paris Hilton- nasty and hoty- czy jakoś tak...
Kładziemy się spać, obok warczy wiatrak. Dziwnie się zasypia wdychając pył unoszący się w powietrzu. Pomimo tego, że ściany i sufity są pokryte jakimś lakierem, czy coś, to i tak pył opada.