Od rana obrzydliwie. Zjadamy śniadanie, żegnamy się z Finką i krokiem spacerowym zmierzamy ku drodze. Spacer przerywa nam Niemiec, który właśnie podróżuje po Viktorii i wraca aktualnie do swojej mamy, co mieszka w Nelson i mówi, że nas chętnie podrzuci. To my chętnie wsiadamy. Zaczyna padać na całego.
Wysiadamy w Heywood i pod parasolem machamy na kierowców. Zostało nam jeszcze około 90km do Mt Gambier. Nic nam z machania nie przyszło i na to zatrzymał się tir.
Wsiedliśmy do gabloty, Stefan rozmościł się na tylnym siedzeniu, jak król jakiś. Tir piękny i nowy, z wnętrzem, które przywodziło nam na myśl karetę- gdyż w niejednej karecie było nam już przebywać, więc wiemy o co chodzi. Zostaliśmy dowiezieni na miejsce w obfitych strugach deszczu (czego jeszcze mogą być strugi?!). Kupujemy w McD po rożku, kontaktujemy się z Adamem- naszym gospodarzem z CS- i wkrótce jedziemy razem z nim do domu.
Dostaje nam siÄ™ komfortowy pokoik a na dodatek w salonie znajduje siÄ™ kino domowe.
Wybieramy się na wycieczkę po okolicy, zjeżdżamy też na południe od miasta gdzie jest ładne wybrzeże. Jak dla nas, to nawet ładniejsze niż Great Ocean Road.
Ruszamy też śladem wombatów, czyli 4WD drogami leśnymi. Poszukiwania kończą się przegonieniem stada kangurów. Udało nam się tylko namierzyć bobki wombacie, które są czarne i prostopadłościenne. Stefek się do mnie uśmiecha.
Po 3 dniach opuszczamy Mt Gambier i ruszamy w kierunku Adelajdy.