Po owsiankowym śniadaniu Sam wspaniałomyślnie podwozi nas w miejsce, które przypomina europejską stację benzynową przy autostradzie. Bardzo to pomocne było i już po chwili starszy pan zaprasza do swojego jaguara. Zacieram ręce, ale okazuje się, że wysadzą nas daleko od centrum, i musimy zrezygnować. Taktyka brzmi: do centrum!:)
Stoimy sobie spokojnie z tabliczką, nikogo nie zaczepiamy i podejrzewamy, że złamanie zasady (podjeżdżaj po kawałku) odbije się nam czkawką (by zlikwidować należy skręcić głowę w lewo – jak nauczył mnie Łuki – kto nie wierzy niech spróbuje.)
Stety podchodzi pan i mówi, że zabierze nas do centrum. Jedziemy z nim i jego żoną jeep'em wranglerem:) Już po chwili 4 pasy i czujemy zbliżającą się metropolię. Nasi państwo jadą na jakieś spotkanie i nie mogą znaleźć właściwego zjazdu z autostrady (która przecina miasto, czasem pod ziemią ) więc błądzimy i jeździmy sobie, co nam odpowiada, im mniej:) Wysadzają nas w pobliżu Trafalgar square- dla Australijczyków Trafsquare. Na skwerze jest olbrzymi punkt informacyjny, aby uzyskać w nim informację , należy mieć numerek i swoje odczekać w kolejce do okienka.
My natomiast zauważamy na rogu ulicy parę w słomkowych kapeluszach, z błękitnymi tasiemkami z żółtą literką „i”.
Wybieramy ruchomą informację. Starsza pani wszystko nam szczegółowo wykłada i wręcza potrzebne mapy. Pomimo odgłosów miasta i ogólnej wrzawy wokoło, w ciągu kilku minut już wszystko wiemy. Bardzo nam się podoba taki punkt informacyjny. Okazuje się, że są to... wolontariusze. Czy to nie jest fantastyczny pomysł? Ciężka praca, a oni z uśmiechem i przyjemnością pomagają turystom. Imponujące.
Idziemy odwiedzić National Gallery. Jest tam Picasso, Rembrandt, Warhol i Goya i są też krzesła, które dla mnie znaczą więcej niż dla Stefka:)
Błąkamy się po centrum. Pomimo dużej ilości turystów, wieżowców i ogólnej wrzawy, miasto nam się bardzo podoba. Można się z łatwością znaleźć w przytulnym zaułku i złapać oddech.
Wieczorem dotarliśmy do domu Briena -brata Therego- i Lidii, która jest Polką urodzoną w Australii.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy na całodzienne zwiedzanie. Zaczęliśmy od Queen Victoria Market (czyli Vic Market), ponieważ Lidia powiedziała nam, że są tam polskie delikatesy, gdzie można kupić Polish Wedding Sousage, czyli kiełbaskę weselną. Czy ktoś kiedyś słyszał o takim cudzie masarskim?! Musieliśmy więc sprawę przebadać. Znaleźliśmy sklepik, obsługiwany przez dwie sympatyczne Polki , a w nim jak byk weselna kiełbasa ze świni i inne frykasy. Nasze kiszki odegrały mazurka Dąbrowskiego. Dostaliśmy plasterek kiełbasy, która okazała się przepyszna. Cena $29 za kilogram. Nieźle, co? Musieliśmy się obejść się smakiem. Ciężko było odejść, bo w tle majaczyły pudełeczka z wyrobami czekoladowymi firmy Wawel...Malaga, Kasztanki, Maćki, te sprawy. Nie czas na to. Market okazał się naszym swojskim krakowskim starym kleparzem.
W rozmiarze XL. W końcu owoce w normalnych cenach, więc obkupiliśmy się kilogramem winogron, brzoskwiń i gruszek, by móc się w nich tarzać w czasie lanczu. Miło się było tam po przechadzać, pogapić na ludzi, posłuchać zaśpiewek sklepikarzy- cheap bananas very nice!
Wskoczyliśmy do tramwaju i ruszyli dalej. Na bulwarach nadrzecznych zrobiliśmy sobie przerwę. Ludzie wylegiwali się na trawie, biegali, stawali na głowie i grali w ping ponga.
Potem odwiedziliśmy Ian Pottery Gallery, ze współczesną sztuką aborygeńską. Można było podłączyć się do darmowych przechadzek z przewodnikami po muzeum.
Następnie przenieśliśmy się do Muzeum Filmu Australian Centre for the Moving Image, gdzie naszą główna atrakcją było zrobienie filmiku matrixowego, który mieliście już okazję zobaczyć :)
W muzeum można znaleźć dużo informacji o kinematografii australijskiej, nieme filmy, pierwsze gry video itp. A cała jedna sala jest poświęcona australijskiemu filmowi pacynkowemu „Max&Mary” (jak Panna Młoda w reżyserii Burtona), który zdobył Oscara.
Włóczyliśmy się bez większego celu, co było bardzo przyjemne. Padnięci, późnym wieczorem wracamy do domu
Praktyczne:
-W mieście kursuje bezpłatny, zabytkowy tramwaj, numer 35,o nazwie City Circle, który robi pętle.
-Jest również bezpłatny shuttle bus, który ma dłuższą trasę i jej całe pokonanie zajmuje 1,5 godziny.
-Jednorazowy bilet kosztuje $ 3,70, i jest dwugodzinny. Dlatego bardziej opłaca się kupić bilet dzienny, który kosztuje $6,80 i można na nim jeździć całą komunikacją miejską i jak łatwo policzyć, wychodzi taniej, niż kupno dwóch jednorazowych biletów.