Strasznie dużo wysiłku kosztowało nas dostanie się do Auckland. Musieliśmy wytargać plecaki z pokoju i wpakować je do samochodu. Następnie Jean Louis, który stwierdził, że nas zawiezie, bo musi korek od baku w salonie Hondy zakupić (By przejść tzw. warrant of fitness czyli przegląd, który tutaj odbywa się co 6 miesięcy.)
Janek popylał jak typowy facet, wyprzedzał, hamował i w ogóle, ale wdzięczni byliśmy bardzo za podwózkę i już o 13 byliśmy w Auckland. Pobłąkaliśmy się trochę po centrum i udaliśmy się pociągiem do Emmy i Kelvina. Nic nam się nie chciało.
Następny dzień minął spokojnie, pakowanie itp. Choć mogliśmy się wybrać i gdzieś połazić, nie mieliśmy ochoty. Wystarczało nam, że z balkonu widać było skytower. I tak doczekaliśmy do wieczora, pisząc na CS, podjadając i się obijając (nawzajem).
Emma podrzuciła nas na lotnisko swoim 30 letnim MINI 1000, co za przeżycie jechać samochodem, który ma tyle lat co ty. i ty i ty i jeszcze ty:) Mknęliśmy 100km/h, co w tak wiekowym samochodzie było nie lada przeżyciem. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że do samochodów zwraca się w krajach anglojęzycznych per „She”, np. She runs well...ja ciągle miałem skojarzenia z klaczą:)
Później musieliśmy zagospodarować jakoś następne 8h do odlotu. Obserwowanie ludzi oczekujących w hali przylotów może być nie lada ekscytujące. Dopasowywanie: na kogo czeka rodzina z balonikiem „welcome” , a na kogo gang maoryskich karków. Fascynujące.
Zjedliśmy nasze zapasy- Stefan pożarł 250gramów baby fish- czyli są to marshmalow w kształcie rybki w polewie czekoladowej. Do tego pożarł czekoladę i bułki i go zmuliło. A jeszcze w samolocie dostaliśmy śniadanie obfite, a czekając na odprawę musieliśmy zjeść wszystko, co nam zostało, bo do Australii nie można wwozić wielu rzeczy. A przede wszystkim organicznych, orzechów i miodu to już wcale, a to wcale. Stefek se jeszcze schomikował orzeszków włoskich, co je tłukliśmy u Ruth i Johna na farmie. I trzeba było wsunąć jeszcze te orzechy. Nic by się nie ukryło przed czujnym nosem bigla śledczego. Mieliśmy też pomysł wsunąć je komuś do kieszeni. Po 1,5 h zmagań wydostaliśmy się z lotniska na ziemię australijską. CDN...
Zakończyliśmy „stage 2”- Nowa Zelandia. Czas na refleksje, podsumowania itp. Nie będzie ich. Nowa Zelandia jest niesamowita.
Z jednej strony wydaje się, że dopiero co tu przyjechaliśmy, z drugiej tak dużo się przez te 87 dni wydarzyło, że co najmniej pół roku minęło .
Gdy ktoś się do nas nie odzywa przez miesiąc, dla nas to jak rok. Będąc uwikłanym w codzienność, czas płynie zupełnie inaczej. Już my sobie popamiętamy tych, co się nie odzywają! (Młot Ty małpo).
Czujemy zmęczenie materiału, nawet dzień odpoczynku to nie bardzo pomaga. To taki rodzaj zmęczenia, wydaje nam się, wynikający głównie z faktu ciągłego przemieszczania się. I nawet, gdy gdzieś czujemy się naprawdę zrelaksowani, to i tak nie pomaga. Trzeba czasem się zmusić, by się ruszyć, czasem się dodatkowo zmotywować. Przypomnieć sobie, gdzie jesteśmy, że czas nam jednak ucieka.