Pomarudziliśmy trochę z rana i w końcu z ociąganiem opuściliśmy dom Barbary. Dan jeszcze zrobił nam przejażdżkę po okolicznych plażach i w końcu wysadził na drodze do Opotiki.
Miejsce mieliśmy bardzo miłe, w cieniu. Brzuchy najedzone i napojone. Nigdzie nam się nie spieszyło. I pewnie dlatego zaraz zatrzymał nam się samochód. Judi z Californii, co mieszka w NZ od 15 lat. Wkrótce się okazało, że zostaniemy odstawieni pod same drzwi naszych następnych gospodarzy, bo Judi mieszka niedaleko ich domu.
Lekko zdębieliśmy po przybyciu na miejsce.
Dom był po prostu cudowny. Farma w środku nigdzie, otoczona wzgórzami i stawami. Na farmie krowa, kura, kaczka (jedna), drób, ogólnie taka tendencja...no i dwa osły. Oprócz tego piękny kot, przezywany burżuazyjnym przez jego panią, który cały czas sterczał w okolicach lodówki i miaucząc dopraszał się o jedzenie. Farmę opanowały króliki, więc John wegetarianin musiał nabyć strzelbę, by pokazać im, że to on 30 lat temu zakupił farmę i łatwo jej nie odda. Strzelbę od John'a pożyczyła pani wynajmująca pokój na parterze domu, a że było ciemno a kot w kolorze króliczym, no to sami rozumiecie...ustrzeliła:) Ale nawet o tym nie wiedząc wróciła do domu. Kot doczołgał się na łóżko naszych gospodarzy dnia następnego. Kulkę wyciągnięto, szwów jeszcze nie. Co ciekawe pani nie poczuła się w obowiązku sfinansowania tej jakże drobnej wpadki i John z Ruth musieli zapłacić ok 800 dolarów. Usługi weterynaryjne nie są tu tanie.
Co do reszty trzody to krowy na mięso (wegetarianie:), kury na jajka (oj pyszne), kaczka (nie wiadomo:), osły (zwierzątka domowe) no i blisko 10- letni labrador. Znów nam się udało i Marysia ma na kogo przelewać czułości! Bo przecież nie na mnie (dodała). Czy ktoś wie, gdzie jest Labrador i po co stworzono rasę? (czekamy na odpowiedzi, bo my już wiemy:)
Dostaliśmy pokój, z plakatami- rysunkami, które mnie się bardzo podobały, mam zdjęcia, więc jedni tacy z talentem do rysowania, przygotujcie się:) Ich córa była po jakiejś ASP, ale to nie ona je zrobiła. Nie ona też z nami mieszkała, mieszkała za to siostrzenica, 19-letnie dziewczę, które trudno w kilku słowach opisać. Powiem tylko, że pierwszego poranka ochoczo zaproponowała nam usmażenie „pikletów”, to takie małe sztywniaki naleśniki. Pycha z bitą śmietaną i konfiturą.
Jeszcze zdań kilka o domu. John będąc wspinaczem z UK wybrał się do NZ by się wspinać, ale do UK już nie wrócił, bo po drodze zdarzyło mu się poślubić w Indiach Ruth (obywatelkę Nowej Zelandii) i tak już zostało. Kupili działkę i zaczęli jeździć po placach rozbiórek i gromadzić materiały do budowy domu. Kiedy kupa urosła, pokazali ją znajomemu architektowi i nakazali z tej kupy zrobić dom. Sami go budowali, z pomocą znajomych. I po kilku latach powstał niesamowity dom, który bardzo nas urzekł. (zdjęcia nie oddadzą, no ale przecież wszyscy tu nie przyjedziecie, żeby ten dom zobaczyć;) Reszty materiałów do wykończenia domu dostarczyło trzęsienie ziemi, które połozyło supermarket, i nasi gospodarze poczęstowali się czym chata bogata;)
Rano udałem się z John'em, na inspekcję zbiornika wodnego. John zajmuje się wodą.( water services). Okazało się, że do wielkiego betonowego zbiornika wpadł Zgredek. Więc Zgredka trzeba było uratować:) Na początku wydawał się martwy, sklejony do połowy błotem, ani nie drgnął, nawet gdy John go zaczepiał. Okazało się z czasem, że żyje i został schwytany do żółtego stormiaka – co widać na zdjęciach. Pazurki i zęby mają oposy dość przerażające, więc jedynie dlatego, że ten był bardzo słaby można go było w ten sposób uratować. John był trochę skonfudowany, bo zazwyczaj do oposów się strzela. Jak już pisaliśmy oposy przywieziono z Australii, więc jak wszystko, co tu przywiezione stały się szkodnikami i są tępione na wielką skalę. To było pierwsze z moich niewiarygodnych przeżyć.
Po południu wybraliśmy się z Ruth na plażę, gdyż ona codziennie pływa. Wielu ludzi tutaj pomimo wieku 60 plus i obowiązków różnych (farma, praca ) zapyla na rowerach, pływa, biega itp. Bardzo nam się to podoba.
Czy ktoś wie co to boogie-boarding? Czy też body-boarding? My już wiemy. I strasznie nam się spodobało. Blisko 2h minęły nim zdaliśmy sobie sprawę, że trochę zimno, a skóra zmacerowana:)Super sprawa. A ocean choć bardzo agresywny bardzo polubiliśmy. Pływać się nie da, ale i tak...;)
Plaża w Ohope ma blisko 10km. Następnie 15 min szybkiego marszu dzieli ją od następnej zatoki. Tam właśnie udaliśmy się z Ruth dnia następnego. Lekko siąpił deszcz, a że ona nie odpuszcza swojego pływania i nie przeszkadzało jej to, ja postanowiłem udać się z nią. Zaraz powiem, co było bodźcem. Marysia postanowiła zostać w domu, choć była szansa, że w końcu trafimy na Moko. O co chodzi??? Jakie Moko???Odsyłam na facebook. Tam można się zaprzyjaźnić.
Dobieglismy do zatoki i... był:)))) Byłem strasznie podniecony. Dopiero kilka tygodni temu pierwszy raz widziałem dzikie delfiny, a teraz miałem szanse pływać z jednym. W wodzie stała grupka może 5 ludzi, a on pływał wokół nich. Podpłynął do jednej pani (tak woli on niewiasty), którą już znał, a ona mogła go objąć i się przytulić. Serce bije szybciej. Mnie niestety nie dane były takie pieszczoty, a wcześniej żartowaliśmy, że powinienem wziąć górę stroju Marysi;)
Kiedy mnie zauważył podpłynął i mogłem go dotknąć. Może przesadzam, bo przecież za kilka setek można popływać z delfinami, ale fakt że był to dzikus i żadnych setek w to nie angażowaliśmy był niepowtarzalny. Później Ruth zaczęła płynąć w kierunku zatoki, z której przyszliśmy (ja miałem wrócić na piechotę), popłynąłem z nią kawałek, a Moko popłynął z nami. Uczucie kiedy odwracasz się na grzbiet i widzisz zbliżającą się płetwę (trochę jak ze „szczęk”;), a później pół metra od Ciebie płynie delfin z krwi i z...oceanu. To była kolejna wyjątkowa atrakcja zaserwowana nam podczas pobytu u Ruth i John'a. Pozdrawiamy.