Rano idziemy do Doc'u po informacje. Pogoda ma się jutro pogorszyć i ma lać. Rezygnujemy więc z wypadku kilkudniowego, a po kilku chwilach i z jednodniowego. Decydujemy się uciekać na południe, gdzie nie ma turystów i ludzie są mili, a lato bywa niegorące- dla odmiany;) Stajemy na stopa w tym samym miejscu co dnia poprzedniego i znów lipa. Po kilku chwilach starszy pan proponuje wywieźć nas na wylotówkę. Nie wie on tylko, że kilka tygodni temu usunięto na drodze, na której lądujemy ograniczenie do 50km/h. Żeby nie dramatyzować okazuje się być to nasz największy kibel w NZ (a chyba i w ogóle)
Cztery godziny później. Po zmianie miejsca, a następnie powrocie do miasta na stację benzynową, zauważamy parkę, która rzuciła się nam w oczy w Nelson Lakes podróżująć czerowną Alfą Romeo. Kto jeździ Alfą po takim kraju?:) Po chwili jedziemy tą alfą:) Ludzie są naprawdę równi. W końcu ktoś z poczuciem humoru i jajem. Planów nie mają określonych, więc lądujemy na campingu 10 km na zachód od Queenstown, które jest trochę pajacowem, jak dla mnie. Choć pewnie ma swój urok, to jest on przytłoczony licznymi knajpami i masą ludzi. Po rozbiciu i kolacji składającej się z tych samych co zwykle pyszności idziemy na spacer po okolicy. Jest ładnie! Daje upust swojej owczej pasji. Gramy w kości. Przegrywam.
Praktyczne:
tani net w global gossip. Komp 3 dolary za h, laptop 4$.
w pobliżu są dwa campy. Po lewej od drogi nad jeziorem. Łatwiejszy dojazd, ładny widok, ale najlepiej bez namiotu. I drugi, po prawej, 5 km po szutrze, ale warto,miejsce piękne, otoczone górami. Tylko nie ma oznaczeń doc'u do samego pola, więc około 6km za miastem trzeba skręcić w ulicę Mova Lake road i jechać i jechać.