Galop- biegnę, padam, wstaję- jak to śpiewa mój ulubieniec Sebastian Karpiel-Roll. Tak można określić nasze ostatnie godziny przed wylotem z Krakowa.( A kto zgadnie jak będzie po angielski bułka tarta - niech Chmury się powstrzymają z rozwiązaniem:)
Miśki nas ugościly zaiste zacną pieczenią i budyniem.
Wcześniej Pucek porąb przyjechał z Warszawy się z nami pożegnać, doprowadzając mnie do łez, a Mundka (to mój bigiel:)) do rozstroju nerwowego, który zakonczył się rozdarciem puckowych rajstop. Stefka też odwiedziła, co jego również strasznie wzruszyło( choć starał się nie okazać:)
Miśki zawiozły nas na lotnisko, odprawiliśmy się, w trakcie czego, pani poprosiła nas o wizę
do Australii....Zadziwiło nas nieco skąd wie, gdzie następnie się udajemy?:)
Mniemamy tylko,ze Auckland wg. rzeczonej pani,znajduje się właśnie w krainie kangurów.(nawet jesteśmy pewni, ponieważ do końca procedur pani była czerwona jak burak:)
Potem pojawiła sie Pyza z dobrodziejstwem w brzuchu oraz Januszem.
Otóż Pyzy śląskie zrobiły nam niespodziankę i jeszcze obdarowaly suvenirami, co nas bardzo wzruszyło i doprowadzilo do refleksyjnego zamyślenia.
Z ostatniej chwili- lekko zawilgocone(zalatujące stechlizną) majty typu slipy, świetnie
sprawdziły się do przetarcia stefkowego obiektywu funkiel nówki,co się na nim narobily mazy.