Wysadzono nas na jakims podrzednym dworcu...slonce prazylo mocniej niz zwykle...praktycznie nikt nie mowil po angielsku...no i tak szlismy w kierunku dowrca nam potrzebnego..( wspomagajac sie wietnamskim slowniczkiem z przewodnika)..generalnie lekko zaszokowani, bo spodziewawszy sie przytulnego miasteczka trafilismy do molocha na chinska modle...mrowie ludzi , samochodow..i nikt nic nie wie...
Bylo znow ciezko..przede wszystkim ze wzgledu na jezykowa bariere i tez nasza zawzietosc by nie zdawac sie na motorki( co moze tym razem nie bylo najmadrzejsze, choc koniec koncow wyszlo na dobre)
dopiero urocze panie z banku ( bylo ich chyba z 10...a wszystkie bardzo...do siebie podobne...podobnie umundurowane..i...urocze) pomogly lepiej niz nie jedno biuro podrozy...zamienily kase, zamowily takse i wytlumaczyly kierownikowi co i jak... no i ruszylismy dalej...
P.s.
to takie tylko strzepki co by nie bylo ze pusto...