W okolicy Kanchanaburi znajdują się liczne rezerwaty czy kampy, jak to nazywają- ze słoniami. Dlatego też jednego dnia wybraliśmy się na wyprawę motorową właśnie do jednego z takich miejsc. Był on oddalony o 40 km, chociaż ilość kilometrów zmieniała się na drogach bardzo dowolnie. Czasem byliśmy tylko 7,5km do celu, a potem znak, że jeszcze 25km.
Ale nic nam to nie przeszkadzało, bo jechało nam się fantastycznie i zatrzymywaliśmy się co przy ciekawszych zagajniczkach, zjeżdżaliśmy w boczne dróżki i odmachiwali lokalom.
W końcu na drodze pojawiły się znaki drogowe ze słoniem, więc byliśmy już u celu. Spodziewaliśmy się zastać na miejscu tłumy paczków, tymczasem byliśmy jedynymi turystami. W ofercie rezerwatu był treking na słoniu, zakończony kąpielą zwierzaka. Chociaż kuszące, jednakowoż się nie zdecydowaliśmy. Wystarczył nam czas spędzony na gapieniu się na te potężne, niesamowite stworzenia. Okazało się , że zakupiwszy koszyczek bananów, można udać się na karmienie małego słonia. Co oczywiście uczyniliśmy, gapiąc się przez kolejne 40 minut na podrygi słoniowego maleństwa- już dość sporego. Młody był dość rozbrykany, a Stefanowi nawet się udało go zirytować i był bliski oberwania kopniaka. Stefan zaprzecza, jakoby irytował go jakkolwiek. Mały był po prostu zabawowy i w taki właśnie sposób wyrażał radość, a że nie był świadomy, że nie chodzimy w tej samej wadze to już inny wątek. Ulubioną zabawką małego była...kostka brukowa, którą wcześniej zauważyliśmy w jego zagródce i zastanawialiśmy po kiego licha ktoś to tu wrzucił. Więc kiedy skończyły nam się banany i nie mieliśmy już nic do zaoferowania, słoniątko zaczęło zabawy. Gapiliśmy się i nie mogli uwierzyć w grację z jaką przewraca kostkę i potyka się o własne nogi. Bardzo był to dla nas wyjątkowy dzień.
W drodze powrotnej zjedliśmy jeszcze pyszną zupę, i uciekając przed deszczem, wróciliśmy na naszą werandę.