Gdy Stefek jeszcze suślił z rana, ja udałam się dworzec kolejowy, żeby dowiedzieć się jakie są opcje na dzień dzisiejszy. Mamy plan dojechać do Bangkoku, ale podróż chcemy rozłożyć przynajmniej na 3 dni. Wchodzę na dworzec, miesiąc przez sierpniem, i szukam wzrokiem okienka z informacją. Jest. Niestety pan za okienkiem nie zna angielskiego. Po dłuższej chwili, kiedy już udaje mi się mu wytłumaczyć, że chcemy jechać na północ, ale nie bezpośrednio do stolicy, pokazuje mi rozpiskę z lokalnymi pociągami, mającymi tu miano ordinary train (zwyczajne- niezwyczajne). Jest już naprawdę dobrze. Pomijając, że oprócz nazw większych miast, wszystkie inne są w tajskich robaczkach. Tak więc kolejne 10 minut spędzam przy mapie, pokazując mu nazwy z rozpiski i porozumiewając się słówkami up i down. Po 20 minutach udaje się ustalić, że o 11 jest pociąg do Surat Thani, czyli 1/3 naszej trasy. Jestem tak uszczęśliwiona, że udaje mi się zdobyć tę informacje, że mam ochotę uścisnąć chłopa! Naprawdę, była to jedna z cięższych przepraw komunikacyjnych, którą mogłabym tylko porównać do pytania o pokój na węgierskiej wsi.
Zanim udaliśmy się na pociąg, musieliśmy znaleźć coś na śniadanie. Ciężka sprawa. O poranku jada się tutaj tłusto i dosadnie. Chociaż mieliśmy nadzieję na kawę i indyjskie placuszki, skończyło się na zupie z wołowiną. To przynajmniej dostał Stefek, ja miałam pączkowe ciasto w owym rosole- taka opcja była możliwa, więc z niej musiałam skorzystać. Było nieźle.
Pociąg ruszył spóźniony zaledwie o pół godziny. Przedział, który zajęliśmy składał się z ław, ustawionych do siebie przeciwlegle. Lepsze było to, niż podwójne drewniane siedzenie w pozostałych wagonach. Pasażerowie w naszym przedziale byli niczym postanie z obrazów Bosha. Przekrój przedziwności, wszelkich asymetrii twarzy oraz ciała. Gromkie, nieprzyjazne wrzaski i rechoty. Może bardziej odczulibyśmy godziny spędzone z naszym radosnym przedziałem, gdyby nie to, że na jednej z kolejnych stacji, wszyscy ludzie zaczęli opuszczać pociąg. My siedzimy i nie wiemy co jest grane. W przedziale jest pracownik pociągu, ale nawet na nas nie patrzy. W końcu włazi jakaś babka i mówi, że dziś już ten pociąg nie pojedzie, żeby jutro przyjść. Oczywiście. A jakże. W kasie facet potwierdza, że był wypadek, ale jutro pociągi ruszą, jeśli się spieszymy możemy łapać autobus. Dostaliśmy zwrot kasy za bilety i ruszyliśmy szukać transportu na dworzec autobusowy. W aptece facet mówi, że nie ma autobusów lokalnych, że na dworzec musimy brać taksówkę. Koszt taksówki jak za nasze bilety pociągowe. Rezygnujemy.
Usadawiamy się pod jedną z markiz przypadkowego sklepiku i zaglądamy do przewodnika. Najczęściej korzystanie z Lonely planet (zwanego również Biblią) ograniczamy do sprawdzenia obecności jakichkolwiek hoteli w danej miejscowości. Podróżowanie z użyciem tegoż przewodnika, to wątek na osobny wpis:)
Po szybkiej analizie otoczenia (piękne górki dookoła), wizycie kilku życzliwych (tak bez przekąsu), sprawdzamy obecność hoteli ,bo złapaliśmy jakiś przypadkowy internet bez zabezpieczeń i decydujemy się pozostać. Wracamy jeszcze do syna aptekarza, z którym wcześniej rozmawialiśmy. Był on jedną z niewielu osób mówiących w miarę po angielsku, więc dopytaliśmy o sprawy podstawowe.
Zrzucamy bety w naszym hotelu, co to ma windę:) Idziemy w kierunku świątyni, o której nam powiedziano. Dużo małp plecie małpie figle, mnisi plewią ogródek z ipodem na uszach, a w grotach i jaskiniach (kniejach i w dąbrowach...) świątynie, śpiący Budda i inne cuda!! Wszystko imponujące i piękne i tym bardziej dla nas wartościowe, bo nikt o tym miejscu nigdzie nie pisze. Na koniec ruszamy stromymi schodami do góry, właściwie nie wiadomo po co. Spotykamy: dzieciaki, co trenują jakiś niezrozumiały układ, jakby na jaki występ oraz gościa, co biega z piłką koszykową w górę i w dół schodów (przy nas chyba z 10 razy, a my wleźć raz nie mogliśmy)i wyjątkowo malowniczo położoną ławeczkę. To wszystko nadal na terenie świątyni.
Wracamy na stację kolejową, ponieważ w jej pobliżu jest kilkadziesiąt stoisk z jedzeniem. Prawdziwa była to uczta dla oczu, jednakowoż nie skusiliśmy się na ogólnie dostępne świńskie uszy tudzież języki. Za to pojedliśmy kokoszanelek- musicie pojechać i sami sprawdzić co to. Przykro nam będzie stąd wyjeżdżać. Żadnych tu paczków, ludzie są niesamowici i dobrze się tu czujemy. W takich miejscach mieszkańcy nie mają dość turystów, nie traktują ich jak dojnych krów. Uśmiechają się, próbują zagadać, choć wspólnego języka często brak, często są bezinteresowni- czego tym zaangażowanym w dojenie zdecydowanie brakuje.
Praktyczne:
Bilet na pociąg do Surat Thani kosztuje 55 BAT od osoby
Hotel znajduje się 3 minuty pieszo od dworca- prosto, w prawo i pierwsza w lewo:) Koszt noclegu za pokój z wiatrakiem to 200 BAT.
Nieopodal jest góra, na która prowadzi 1000 schodów. Piękne widoki gwarantowane.
Buddyjska świątynia, małpie figle, jaskinie.