Po pysznym śniadaniu z naszym gospodarzem- kawa ze słodkim skondensowanym mlekiem i tosty z kają (pisze się zapewne inaczej, ale jest to coś na kształt kokosowej marmoladki)- udaliśmy się na dworzec autobusowy, skąd można co chwilę łapać transport do Malezji.
Tak też zrobiliśmy. I już po około 1,30h byliśmy na ziemi malezyjskiej. Dowieziono nas na dworzec autobusowy w Johor Bahru, mieście, przed którym wcześniej nas ostrzegano, że należy mieć szczególne baczenie na swoje plecaki, a złodzieje nieraz są bardzo napastliwi. Nas na szczęście nie spotkało nic takiego. Pokrążyliśmy po dworcu- pojawiły się pierwsze podróbki z prawdziwego zdarzenia ciuchów i butów. Ale zaskakująco drogie! Mało tego, niektórzy sprzedawcy twierdzili, że cena wynika z tego, że ich towar jest oryginalny.
Nasze pierwsze wrażenia jeśli chodzi o otoczenie, zbliżone do Indonezji. Jednak jeśli przypatrzy się wszystkiemu z bliska, pojawiają się spore różnice. Przede wszystkim jest znacznie czyściej. Na ulicach stoją kosze na śmieci, nie ma już tylu palaczy- może dlatego, że fajki tu kosztują 9zł! Właściwie nie ma naganiaczy. Po pierwszych 5 minutach zaraz nas opuścili i zajęli się czymś innym.
We wszystkich sklepach i knajpkach są wypisane ceny. Nikt nie próbuje robić w bambuko. Oczywiście, że jak nie ma cen, to próbują, dlatego dobrze zachować zwyczaj pytania o nie. Zdecydowaliśmy się odbić na północ od Johor Bahru i pojechać do nigdzie nie wspominanej, oddalonej o 45km miejscowości- Kota Tinggi. Mając nadzieję, że odbędziemy tą podróż jakimś wysłużonym autobusem, mocno zdziwiliśmy się widząc nowiutki, komfortowy autobus z klimatyzacją. I już zaraz mknęliśmy trzypasmową autostradą, mijając po drodze centra handlowe. Jakże bolesne było to doświadczenie i czuliśmy się bardzo nieswojo. Że nie będziemy wspominać o jakości dróg, o których w Polsce możemy tylko pomarzyć.
Miasteczko okazało się jednym tych rozwleczonych, zabudowanych bezsensownie pokraków, a nie cichą, ładną wioską, jak to sobie wyobrażaliśmy. Trzeba było oswoić ten dziwny zakątek, do którego zdarzyło nam się trafić. Najpierw szukanie noclegu i zlokalizowanie 2 czystych, chińskich hotelików w przyjaznych cenach. Kiedy już zrzuciliśmy plecaki, połaziliśmy po okolicy i zaglądaliśmy do knajpek i kafejek w poszukiwaniu naszego żywieniowego portu. Wygrało miejsce, gdzie właśnie puszczono mecz. Wybór okazał się słuszny. Knajpkę prowadziło kilku hindusów- co jest bardzo tutaj powszechne- którzy w stylu swojej rodzimej kuchni przygotowywali miejscowe przysmaki. Tam też odkryliśmy znaczenie słowa roti. Otóż roti ,jest popularną nazwą na tosta z masłem bądź kają. Jednakże gdy miejsce prowadzą hindusi, to roti jest omleto - naleśnikiem przygotowywanym na słodko, albo na pikantnie. Pychota.
Dnia następnego pospaliśmy trochę, bo byliśmy wykończeni, i udaliśmy się do naszej jadłodajni. Czas uciekał nam, ale nigdzie się nie spieszyliśmy, więc podjadaliśmy i pisaliśmy notki. Po południu zebraliśmy się niemrawo na stopa w kierunku Kluangu, by dnia następnego łapać pociąg do KL. Gdy już doczłapaliśmy do właściwego miejsca, zaczęło lać, a gdy skończyło, było na tyle późno, że odpuściliśmy dalsze próby i wróciliśmy do hotelu. Po chwili zasiedliśmy w pobliskiej kawo- knajpce, gdzie okazało się, że mają internet na własny użytek, ale wspaniałomyślnie pozwolili się podpiąć. I tak dowiedzieliśmy się, że właściwie do KL jest tylko jeden dzienny pociąg i nie ma już miejsc. Jeśli chce się mieć miejsce, to w ogóle należy rezerwować pociąg 3 dni przed podróżą. Oczywiście można też przyjść na daną godzinę, ale nie gwarantują, że kupisz jeszcze bilet. W ogóle właściciele knajpki byli przemili, pokazali nam nawet jak wyglądają gniazda ptaszków, z których to gniazd robi się napoje i zupy dające Chińczykom długowieczność:) Sprawdźcie to sobie – ciekawa sprawa. Trochę załamani postanowiliśmy łapać jutro stopa, a w ostateczności wziąć autobus.
Poleźliśmy jeszcze nad rzekę, gdzie miały być słynne fireflies czyli robaczki świętojańskie w ilościach hurtowych, ale padał deszcz, a do robaczków trzeba było podpłynąć motorówką – 20 pln od osoby (szok dla nas) więc postanowiliśmy się zadowolić wszystkimi innymi robaczkami, które może nie świecą, ale na pewno są darmowe i jest ich pełno. Na kolację pyszna laksa i eksperymentalne danie z chrzanu. Rano stopujemy. Nite nite.
Praktyczne:
-Autobusy do Malezji odjeżdżają z dworca przy ulicy Queen Street. . Autobus zostawia pasażerów przy granicy singapurskiej, potem należy wypatrywać pojazdu swojej firmy i wsiąść, by dostać się do przejścia malezyjskiego. Kolejna zmiana autobusu. A to wszystko w ramach jednego biletu. Najważniejsze to zapamiętać nazwę przewoźnika.
-Koszt autobusu do Johor Bahru to 2,60 $ (singapurski rzecz jasna)
-Na przejściu granicznym po stronie malezyjskiej znajduje się informacja, gdzie warto zaopatrzyć się w darmową mapkę kraju
-Koszt autobusu do Kotta Tingi to 5,60 RIT, czyli po prostu pi razy oko 5,60 zł. Taką mamy silną walutę :)