Przyjemna chłodna noc, brak komarów. Idziemy na poranny spacer do nieopodal oddalonej świątyni i tam robimy sobie śniadanie.
Zaczynamy łapać stopa, co zajęło nam może 3 minuty i zaraz jedziemy z Gudey'em, jego żoną i mamą, którzy jadą do miasta na tradycyjne uroczystości rodzinne, z okazji ukończenia przez niemowlęcia (siostrzeniec) 6 miesiąca życia.
W komforcie i przyjemnej atmosferze zajeżdżamy do miasta Denpasar. Wysadzają nas przy dworcu autobusowym, więc nie odbyło się bez nawoływań, pohukiwań i chorych cen. Z ciekawości zachodzimy do oficjalnej budki udzielającej informację, gdzie panie w uniformach itp. i słyszymy „We don't give information, we only take money”.
Nie mieli pojęcia ile kosztują bilety do Padang Bai, w końcu po namyśle rzucili jakąś idiotyczną cenę. Szkoda słów. Odchodzimy stamtąd żeby łapać stopa.
Parę osób się zatrzymuje, ale nie jadą w naszym kierunku, lub chcą za to kasę. Przenosimy się w stylu europejskim na stację benzynową. W końcu udaje się trafić na kogoś z angielskim i w ten sposób łapiemy następnego stopa. No może nie do końca. Raczej udaje nam się „złapać” ludzi niezwykle serdecznych i bezinteresownych. Imaginujcie sobie, że mieli nas podwieźć do następnej miejscowości, tymczasem, będąc już w samochodzie z miłą panią i jej przyjaciółką, dowiadujemy się, że zawożą nas do Padang Bai. Chcieliśmy je powstrzymać, bo żadnego interesu tam nie miały, ale obie powtarzały, że chcą nam pomóc i że to żaden problem. Dziewczyny były super. Jedna to nauczycielka gry na skrzypcach-Deborah, a druga- Puspa- miała swoją firmę krawiecką, męża muzyka i trójkę dzieci, czego w życiu byśmy po niej nie powiedzieli, bo wyglądała na lat dwadzieścia. Przyjechaliśmy na miejsce, zaprosiliśmy dziewczyny na lody i już musieliśmy odpierać ataki naganiaczy- nawet będąc w towarzystwie dziewczyn, wypytywano je gdzie jedziemy i co robimy. Nieustannie podnosiło nam to ciśnienie.
Po pożegnaniu obczailiśmy prom na Lombok i przy terminalu spotkaliśmy przypadkowo parę Zuzkę i Jensa, których poznaliśmy w Austarlii- Canberze u Mata i Oli. To jeden z większych zbiegów okooiczności. Znajdujemy sobie hotel-super miejsce, według nas niedocenione i byliśmy jedynymi gośćmi, dzięki czemu można się odciąć od sfory paczkowej- i idziemy na spacer. Okazuje się, że miejscowość jest bardzo paczkowa i turyści wylegają z każdej uliczki. Knajpy i sklepy są pod białych. Ceny za nasz ulubiony izotoniczny napój Mizone, windują do 8000 INR- normalnie płacimy 3000INR, max. 5000 INR. I oczywiście nie ma mowy o stargowaniu ceny. Co za ludzie. Ale trafiamy też do tzw. sklepu przemysłowego, by zakupić złodziejkę (bo zazwyczaj w hotelu jedno gniazdko i ani śladu drugiego) pani nam obniża cenę i jeszcze daje mi w prezencie gumkę do włosów. Ot co.
Spotykamy się na kolację ze znajomymi. Mamy bardzo fajny wieczór. Jak to zwykle bywa, wymieniamy niekończące się historie z trasy- Zuzka i Jens objeżdżają na rowerach Nową Zelandię, Australię oraz Azję i lądem wracają do Europy, co ma im do kupy zająć dwa lata.
Potem idziemy na sok i nasz wybór nieszczęśliwie trafia na knajpę „We are different”. Pomijając paczki porozkładane przy stołach i popijające balijski browar, zapowiedziana była muzyka na żywo, która okazała się chłopem, który tak strasznie zawodził, wył i fałszował, że za pierwszą piosenką, byliśmy pewni, że to jest jakiś żart. (Stefan powiedział, że był to najgorszy muzyczny występ w jego życiu!)Musiel iśmy natychmiastowo opuścić to miejsce, w locie dopijając średnie w smaku soki, które miały być wyciśnięte ze świeżych owoców- szczerze w to wątpimy.
Praktyczne:
-Cena za pokój w homestay 'Pantai Ayu', bez śniadania 60000 INR.