Sen w komfortowej temperaturze to coś , czego często się nie docenia. Nam spało się cudownie. Leniwy poranek. Około 11 wpada Jules i startujemy. Plan jest niesamowity. Jedziemy do Beagele Bay. Miasteczka, które jest aborygeńską społecznością, podobno pierwszą stacją, wtedy jeszcze misją, do której trafiały dzieci (half- cast) czyli „pół-białe a pół aborygńskie”. Czyli tzw. Lost generations, dzieci urodzone w latach 60tych ( warto sobie obejrzeć „Rabbitproof fence”, o którym już wspominaliśmy).
Nas cieszy głównie nazwa i fakt, że pojedziemy samochodem z napędem na cztery koła po czerwonej drodze w kiepskim stanie.
Oprócz Jules, towarzyszy nam jeszcze Henna. Mamy wielką lodówkę pełną napojów. Lodówka ma kółka:) Dziewczyny są świetnie przygotowane. Mają wszelakie zapasy (dużo jedzenia i wody, bo tak zawsze trzeba tutaj się przygotować, jeśli zjeżdża się z głównych dróg, zresztą nawet jak się nie zjeżdża:)Sprawdzone zostały nawet pływy, bo mamy łowić ryby w tzw. creek'u czyli rzeczy wpływającej do oceanu.
Po ponad godzinie docieramy bez przeszkód do zatoki Bigla. Miasteczko wygląda jak każde inne. Jest stacja benzynowa ( jeden dystrybutor), piekarnia, sklep, zwyczajne domy i kościół. A w kościele piękna Droga Krzyżowa, jak się okazało, namalowana przez niemiecką zakonnicę w Monachium,po II Wojnie Światowej.
Popiknikowaliśmy na trawniku kościoła i udaliśmy się w drogę powrotną, do punktu gdzie można łowić ryby. A Stefkowi się oberwało i mógł powozić po tych piaskach pustynnych, jak również zaliczył wjeżdżanie po skałkach. A co. Wjechawszy na skałki okazało się, że jesteśmy nad klifem. A za chwilę Jules mówimy, że tu schodzimy na plażę.
Musieliśmy zejść na dół po wulkanicznym klifie by zobaczyć przepiękną pustą plażę. Było bajkowo. A ocean miał temperaturę przestygłej pomidorówki. Czyli jak dla mnie idealną a dla Stefka za ciepłą, bo nie mógł się schłodzić. Ja się schłodziłam doskonale, mimo czychającyh wokół zagrożeń- niestrzeżona plaża, a tu krokodyle, rekiny i meduzy.
Po kąpieli, wróciliśmy do auta i pokonawszy kolejne skałki dojechaliśmy do punktu, gdzie zwykle Jules łowi ryby i taki też był plan początkowy. Ale, że wszystko zabierało nam więcej czasu, łowienie ryb zostało przeniesione na poniedziałek.
Na koniec dnia jeszcze pojechaliśmy na Cable Beach na zachód słońca. I zrobiliśmy to, na co zawsze patrzyliśmy ze zgorszeniem i zdegustowaniem, czyli wjechaliśmy samochodem na plażę...Miejsce, które Jules określiła publicznym parkingiem dla lokali. I rzeczywiście, cała plaża była pełna aut mieszkańców Broome, którzy przyjeżdżają tam wieczorami, rozsiadają się na krzesełkach wędkarskich i z piwem w dłoni, relaksują się.
W domu jesteśmy przed 7. Kupujemy wino, z którym rozsiadamy się na naszym ganku- zwanym werandą :)